Aktor Piotr Zelt przeżył załamanie, kiedy w 2012 roku rozwiódł się z żoną, z którą ma córkę. Przy wsparciu rodziny uporał się z pierwszymi objawami depresji. Z czasem związał się z inną kobietą. Ten związek również rozpadł się w bolesnych dla niego okolicznościach. Cztery i pół roku temu zachorował na ciężką depresję. Choroba odebrała mu energię i chęć życia. Mama i siostra namówiły go na wizytę u psychiatry. Aktor po raz pierwszy opowiada krok po kroku, jak uporał się z depresją dzięki wielomiesięcznej terapii i wsparciu rodziny. Od października 2015 roku jest jednym z ambasadorów kampanii społecznej „Twarze depresji. Nie oceniam. Akceptuję.” Obecnie trwa 5. edycja kampanii poświęcona problemowi depresji wśród mężczyzn.
– Jest pan jednym z ambasadorów ogólnopolskiej kampanii społecznej „Twarze depresji. Nie oceniam. Akceptuję.”. Teraz ruszyła 5. edycja poświęcona depresji wśród mężczyzn. Dlaczego zdecydował się pan mówić o tej chorobie?
– Jeżeli moja historia może uratować komuś życie, powstrzymać od samobójstwa, od zrujnowania sobie życia przez zapadnięcie się w jakiś niebyt potworny, to ja czuję obowiązek, by mówić o moim doświadczeniu z depresją. W kampanii „Twarze depresji. Nie oceniam. Akceptuję.” jestem od początku i biorę udział we wszystkich edycjach. Tym razem jest ona skierowana do mężczyzn. To bardzo ważne, bo choć podobno dwa razy więcej kobiet zapada w Polsce na depresję, to sześć razy więcej mężczyzn z powodu depresji targa się na swoje życie. Dlatego warto jest – drodzy panowie, żebyście pamiętali, że depresja to nie jest słabość, tylko to jest choroba, z którą można walczyć. Ważne, żebyśmy mieli świadomość i chcieli sobie pomóc. Warto pójść do lekarza. Warto poszukać pomocy. Wtedy ulżymy i sobie i swojemu otoczeniu. Pamiętajcie, że depresja nie dotyka tylko nas, ale również wszystkich ludzi, którzy nas otaczają, często nas kochają i cierpią razem z nami.
– Co było dla pana najtrudniejsze w walce z depresją?
– Najtrudniej było mi spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie prosto w oczy: „Chłopie, nie dasz sobie z tym rady sam”. Moja mama i siostra powtarzały mi: „Masz depresję. Musisz poszukać pomocy. Idź do lekarza, bo jest z tobą coraz gorzej”.
– Co konkretnie zauważyły? Co je zaniepokoiło?
– Moja niechęć do życia nasilająca się, totalne huśtawki nastroju z przewagą „dołów”. One mieszkają w Łodzi, a ja w Warszawie, ale o wszystkim wiedziały. Słyszały smutek w moim głosie. To trudno ukryć na dłuższą metę Przyłapywały mnie na takich stanach, kiedy nie mogłem ruszyć się z domu przez cały dzień, kiedy zaprzestawałem wszystkich czynności, które sobie wcześniej założyłem, a przestały mnie kompletnie interesować. Nie byłem w stanie podjąć najnormalniejszych czynności…
– Jak na przykład wstanie z łóżka?
– Tak, nie mogłem wstać z łóżka, wygrzebać się z domu…
– Bezsenność też pana trapiła?
– Tak. To było nie do zniesienia. Dla mnie chyba największym koszmarem w depresji był – jak ja to nazywam – „sufit”. Z jednej strony byłem potwornie zmęczony, a z drugiej nie mogłem zasnąć, tylko godzinami patrzyłem w sufit.
– Co powodowało, że nie mógł pan spać? O czym pan wtedy myślał?
– To było natrętne rozpamiętywanie różnych sekwencji z mojego życia. Powstała taka pętla pewnych wydarzeń, od których nie potrafiłem się odciąć. To było takie wykańczające natręctwo, które nie pozwalało mi odpocząć i odpłynąć w sen. Niezwykłe doświadczenie, bo ja zawsze spałem jak niedźwiedź zimą. Zawsze sobie chwaliłem to, że byłem w stanie na planie filmowym w kąciku przysnąć na piętnaście minut. To mnie regenerowało. Na planie spędza się często bardzo dużo czasu, czekając na nagranie. To wysysa energię. A ja miałem taką zdolność regeneracyjną. I nagle coś, co się zaczęło ze mną dziać, to było niebywałe. Nigdy wcześniej nie miałem problemu z bezsennością.
– Kiedy ten problem się pojawił?
– Trudno mi określić dokładnie, kiedy się to zaczęło. Myślę, że miałem pierwsze objawy depresji, ale jeszcze ich nie byłem w stanie wychwycić i nazwać, kiedy załamywało się moje małżeństwo. To było ponad cztery lata temu. Natomiast nasiliło się to bardzo mocno dwa i pół roku temu. Wtedy nabrało to groźnego charakteru dla mojego funkcjonowania.
– I wtedy poszedł pan do psychiatry?
– Tak, w pewnym momencie poszedłem do psychiatry.
– Wcześniej pan nigdy nie był u psychiatry?
– Wcześniej nie.
– Jak pan wspomina swoją pierwszą wizytę? Od razu się pan otworzył przed lekarzem?
– Nie tak prędko. On słuchał bardzo uważnie. Czekał, żebym się uruchomił i to nie szło za dobrze. Kompletnie się rozlatywałem podczas tego pierwszego spotkania z lekarzem, co dla mnie było strasznie krępujące, że nie jestem w stanie zapanować nad swoim organizmem. Ostatnia rzecz, której bym chciał, to żeby ktoś mnie widział w takim stanie.
– Pojawiły się łzy?
– Łzy, roztrzęsienie, wszystko, komplet. To nie jest fajne dla mężczyzny, z którym coś takiego się dzieje na oczach drugiego mężczyzny. Mój lekarz był akurat przystojnym, postawnym facetem, z takim głębokim, świdrującym, przenikliwym spojrzeniem, a ja, też wysoki facet, po prostu się przed nim rozleciałem. Byłem rozczarowany swoim organizmem, że nie byłem w stanie nad nim zapanować. To był pierwszy moment, kiedy miałem trudność, żeby się z tym oswoić. Nie myślałem na początku: „Ufff, dobrze, że tu trafiłem”. To wcale tak szybko nie poszło.
– Psychiatra podczas pierwszej wizyty zapisał panu leki antydepresyjne?
– Tak. Od razu podjął decyzję, że trzeba włączyć leczenie farmakologiczne i zobaczymy, co dalej będzie. Po tym pierwszym spotkaniu dał mi sporo czasu na to, żeby wszystko przemyśleć. Dał nam czas.
– Leki antydepresyjne zadziałały u pana po dwóch tygodniach czy szybciej?
– Na pewno nie szybciej. Trudno mi teraz określić, czy to nie było bliżej miesiąca. Dwa tygodnie to minimum, zanim zacząłem odczuwać jakąkolwiek poprawę. Cały czas funkcjonują mity o antydepresantach. W tej chwili te leki są nowoczesne. Powodują odcięcie skrajnych emocji górnych i dolnych, a zostawiają bezpieczny środek, który pozwala na komfortowe funkcjonowanie.
– To nie jest „trampolina do szczęścia”.
– To absolutnie nie jest „trampolina do szczęścia”. Te leki nie powodują euforii i wybuchu szczęścia. One pozwalają na harmonijne, normalne funkcjonowanie, które zostało zachwiane przez depresję.
– Z czasem zbudował pan dobrą relację z psychiatrą i terapia zaczęła przynosić pozytywne efekty?
– Tak. Tylko ten pierwszy moment był dla mnie szokiem. Czułem dyskomfort… Włączyło mi się „trzecie oko”, przez które widziałem z boku, jak wyglądam i do jakiego stanu niejako się doprowadziłem – okoliczności, ale też ja. Czekałem zbyt długo z rozpoczęciem leczenia. Później to było jak „oswojenie demona”. Zacząłem normalnie rozmawiać z lekarzem. Zaczęliśmy analizować zmianę – pewne objawy albo ich ustąpienie. Analizuje się powrót chęci do zrobienia w końcu czegoś, kiedy wracają funkcje życiowe, które wcześniej były czymś normalnym. Także później podczas terapii była już harmonijna współpraca. Mój lekarz był bardzo rzeczowy i konkretny. Żadnego „szamaństwa” nie uprawiał. Mnie to było bardzo potrzebne, żebym nie miał poczucia, że ktoś robi ze mną coś dziwnego. On był zdroworozsądkowy, wyważony i mądry. Cały czas rozmawiał ze mną jak z partnerem, odwołując się do różnych przykładów, przypadków, nawet czasami do swojego życia.
– Jak pan myśli z perspektywy czasu, czy u pana depresja pojawiła się w wyniku trudnych doświadczeń w życiu osobistym, czy w związku z ewentualnymi predyspozycjami rodzinnymi?
– Być może jakieś predyspozycje genetyczne mam. Trudno mi to ocenić jednoznacznie. Natomiast raczej składam to na karb tego, co mnie w życiu spotkało. Nie wiem, czy człowiek na coś takiego może być „uodporniony genetycznie”. Zapewne są ludzie, którzy mają skłonność do popadania w stany depresyjne. Nie sądzę, żebym coś takiego miał. Dostałem od życia trochę po nerach, a trochę sam sobie zafundowałem. Zapadła mi w pamięci wypowiedź mojego lekarza: „Pana depresja to jest „kula śniegowa”, która trwa. To nie jest kwestia tego, co się dzieje w pana życiu w ostatnich miesiącach. To trwa już dwa i pół roku”. On mi to zanalizował. Powiedział, kiedy się zaczęło i że to jak kula śniegowa się toczyło i robiło się coraz większe.
– Dziękuję za rozmowę.