Życie to są chwile

Na pierwszą w Chełmie Biesiadę Śląską ściągnęły do Chełmskiego Domu Kultury tłumy. Organizowana przez Modela MT i Modelinkę impreza odniosła frekwencyjny sukces. Zenon Martyniuk – gwiazda wieczoru – porwał ludzi do tańca. Dla „Nowego Tygodnia” znalazł chwilę, by z racji zbliżających się walentynek porozmawiać o miłości i nie tylko.

Jaka jest największa miłość Zenona Martyniuka?

Zenon Martyniuk: Trudne pytanie. (śmiech) Oczywiście żona jest moją największą miłością. Na drugim miejscu jest muzyka.

Uważa się Pan za romantyka?

Z.M.: Nie wiem, chociaż lubię melodyjne i romantyczne piosenki. Mam też ich sporo w swoim repertuarze, m.in. „Sonet dla miłości” czy „Ostatni most”. Przy takich spokojnych utworach bardziej można się wykazać wokalnie, niż przy takich dyskotekowych.

Jakie plany na walentynki?

Z.M.: Nic specjalnego. Posiedzimy w domowym zaciszu, wypijemy herbatę i zjemy dobre ciastko. My raczej nigdzie nie wychodzimy, jesteśmy domownikami.

W walentynki właśnie, w 2020 roku, trafił do kin film o Panu. Jakie to uczucie oglądać kogoś, kto wciela się w Zenka?

Z.M.: Bardzo fajne. Na premierze była też moja mama i siostra. Wielu znajomych po premierze mówiło mi, że wyszłoby jeszcze lepiej, gdyby moją rolę od początku do końca zagrał Jakub Zając (nawiasem mówiąc, bardzo zdolny aktor młodego pokolenia), że niepotrzebnie zamienili się z Krzysztofem Czeczotem.

Oczywiście, pod względem muzycznym film mógł być bardziej dopracowany. Musiał jednak trafić do kin 14 lutego, więc wszyscy latali na wysokości lamperii, żeby się udało. Choć sam pomysł na ekranizację powstał mniej więcej w 2015/2016 roku po sukcesach piosenek „Przekorny los” czy „Kochana wierzę w miłość”. Graliśmy wtedy więcej koncertów niż rok ma dni, telefony się urywały. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie reżyserka Katarzyna Jungowska, córka Grażyny Szapołowskiej, z propozycją filmu fabularnego o mnie. Odparłem, że filmy z reguły robi się o legendach – artystach, którzy już nie żyją…

No właśnie… Czuje się Pan w takim razie legendą za życia?

Z.M.: Absolutnie, nie jestem żadną legendą. (śmiech) Reżyserzy chyba chcieli zrobić film o tym, jak to Zenek roztańczył całą Polskę. Powstał pierwszy scenariusz, a początkowo film miał się nazywać „Życie to są chwile” od tytułu jednej z moich piosenek. Potem było ich jeszcze kilka, ostatecznie reżyserią i scenariuszem zajął się Jan Hryniak. Powiedziałem Jankowi, że lubię klimaty lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych – seriale takie jak „Czterdziestolatek”, Alternatywy 4” i „Daleko od szosy” – stąd lekko przyćmiony obraz. Zdjęcia były kręcone jesienią – gdyby były latem, można by jeszcze bardziej wyeksponować piękno Podlasia. Niemniej film został naprawdę dobrze zrobiony, dostał dużo punktów w recenzji Tomasza Raczka. Chociaż moi przeciwnicy powiedzą, że to dno i nie ma czego oglądać.

Nie zmienia to faktu, że król disco polo jest w Polsce tylko jeden.

Z.M.: Wystąpiłem na dwudziestu paru edycjach festiwalu w Ostródzie (od dwóch lat nie jest organizowany) i za każdym razem moje piosenki odnosiły sukcesy. Zawsze wracałem do domu z jakąś nagrodą, czy to grand prix czy nagrodą burmistrza. Za każdym razem, jak wychodziłem na scenę, publiczność skandowała moje imię, aż mi było głupio.

Jak wygląda proces twórczy?

Z.M.: Najczęściej piszę samą muzykę, choć teksty czasami też. Pomysły przychodzą nieoczekiwanie. Zdarza się, że jestem w podróży i coś sobie zaśpiewam. Dlatego kiedyś zawsze miałem przy sobie dyktafon, teraz mam telefon. Nagrywam i wysyłam dalej. Nie będę zdradzał szczegółów, ale właśnie powstają kolejne piosenki. No cóż, utwór „Przez Twe oczy zielone” jest wyjątkowy, ale zapewniam, że mamy już kilka nowych, naprawdę fajnych numerów.

Jednak to ten kawałek zawsze każdy chce usłyszeć na żywo. Nie robi się to już powoli męczące?

Z.M.: Zespół Eagles swój słynny kawałek „Hotel California” gra od ponad pięćdziesięciu lat, ja swój gram dopiero dziewięć. (śmiech) Przez trzydzieści cztery lata zespołu Akcent tych piosenek nazbierało się naprawdę dużo, ale „oczy zielone” muszą być na każdym koncercie.

Przed Akcentem były inne projekty. Występuje Pan od 1983 roku. W tym roku mija czterdzieści lat, to niezły staż pracy. Myśli Pan powoli o emeryturze?

Z.M.: Póki zdrówko dopisuje, będę grał nadal. Teraz akurat jest taki czas, że mamy mniej koncertów, głównie w domach kultury, jak w Chełmie. Od maja zaczną się plenery i rozjazdy po całym kraju.

Gdzie lepiej się gra – w plenerze czy zamkniętej przestrzeni?

Z.M.: Wszystko zależy od publiczności, a z reguły na moje koncerty przychodzi bardzo fajna publika, która chce się bawić. Czuć od nich ten klimat.

Występuje Pan z bandem na wielu koncertach za granicą. Jaka tam jest publiczność?

Z.M.: Taka sama jak w Polsce, nie widać wielkich różnic. Kiedyś, gdy graliśmy „Rodzinny dom”, ludzie płakali, bo nie byli w kraju od kilkudziesięciu lat i tęsknili. Dziś jest inaczej, możemy porozmawiać z bliskimi na Skypie itd.

Jak Pana zdaniem zmienia się nasza scena muzyczna?

Z.M.: Tych zespołów jest mnóstwo, zmieniają się trendy. Staram się jednak nie patrzeć na innych i robić swoje. Mam swój wypracowany styl i jego się trzymam.

Prywatnie jakiej muzyki Pan słucha? Jaki gatunek?

Z.M.: Bardzo różny. Wszystko, co wpada w ucho. Uwielbiam ballady rockowe, m.in. zespół Europe. Lata siedemdziesiąte; zespół Smokie i Chris Norman. Na takiej muzyce się wychowałem. Później było Boney M., Modern Talking, Bad Boys Blue, Joy, Francesco Napoli. Lubię też czasem posłuchać starszych, mocniejszych uderzeń jak Deep Purple czy Jenis Joplin, a z rodzimych np. Lombard, Krzysztof Krawczyk, Eleni, Halina Frąckowiak czy Maryla Rodowicz.

Szeroki przekrój.

Z.M.: Tak, bardzo szeroki. Kiedyś te wszystkie piosenki grało się na zabawach, weselach. Dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych pojawiła się muzyka dyskotekowa za sprawą m.in. Modern Talking czy Francesco Napoli, C.C. Catch, równolegle była Madonna. Zespół Akcent powstał w 1989 roku. Też tak mniej więcej chcieliśmy grać, ale mieliśmy inny sprzęt niż w tamtych czasach był na Zachodzie. Próbowaliśmy jednak podobnie aranżować, nawiązać rytmem. Takie to właśnie było pierwsze polskie disco polo. To była bardziej zabawa – człowiek nie przypuszczał, że po trzydziestu latach będzie występował na jednej scenie ze swoimi idolami. Do dziś zresztą występuję z Thomasem Andersem z Modern Talking czy Johnem McInerney’em z Bad Boys Blue.

Jakie to uczucie stanąć na jednej scenie z dawnymi idolami?

Z.M.: Wspaniałe! Nawet na swój benefis z okazji 30-lecia mojej obecności na scenie muzycznej, który odbył się w Białymstoku, zaprosiłem Johna McInerney’a, Roberto Zenetti (Savage) i Francesco Napoli.

Dla wielu to Pan jest idolem. Jaka rada dla tych, którzy dopiero zaczynają?

Z.M.: Piosenki melodyjne, szczere, z fajnym tekstem to podstawa.

Na koniec: gdyby miał się Pan urodzić ponownie, kim chciałby Pan zostać?

Z.M.: Na początku chciałem być sportowcem. Myślałem nad AWF, ale chyba nie zostałbym drugim Marianem Woroninem. Dlatego nic bym nie zmieniał, jest mi dobrze.

Dziękuję za rozmowę.

Z.M.: Dziękuję i gorąco pozdrawiam wszystkich czytelników „Nowego Tygodnia”. (Paulina Ciesielska)

News will be here