Niecałe dwa lata za dwa życia

To był zwykły, ludzki błąd, ale jego konsekwencje bolesne dla dwóch rodzin. Chwila nieuwagi dróżnika kosztowała życie niespełna 14-letnią dziewczynkę oraz jej matkę. Sędzia wymierzyła sprawcy tragicznego wypadku na torach najniższą możliwą karę.

Proces ruszył w styczniu tego roku, a już na początku lipca zapadł wyrok. Nie było sensu przeciągać sprawy. Oskarżony przyznał się do zarzucanych mu czynów, wyraził skruchę i chęć dobrowolnego poddania się karze. Wyjaśnienia złożył tylko raz, jeszcze na samym początku postępowania, i nie chciał już więcej o tym mówić. Na pierwszej rozprawie oskarżyciel posiłkowy (mąż tragicznie zmarłych w wypadku) nie zgodził się na propozycję mediacji, a sędzia Sądu Rejonowego w Chełmie, Olga Grabowska-Szymanek, uprzedziła obronę, że kara w zawieszeniu nie wchodzi w rachubę. Mimo to, nikt nie miał wątpliwości, że wypadek to tragedia dwóch rodzin.

4 kwietnia 2017 roku Sz. rozpoczął służbę o godzinie 7 rano. Planowo miał być na posterunku do godziny 19. Jak zeznał śledczym po wypadku, poprzedniego dnia miał wolne. Nie był zmęczony, nic mu nie dolegało, nie spożywał alkoholu.

Po południu tego dnia Renata N. (51 lat) wraz z córką (14 lat) i psem wracały do domu. Matka prowadziła auto, córka siedziała z tyłu. Na przejeździe kolejowym przy ul. Metalowej w Chełmie jej Toyota Yaris była druga w kolejce. Za nią było jeszcze kilka innych samochodów. Auto przed nimi przejechało przez przejazd w kierunku ul. Złotej, a kobieta ruszyła w ślad za nim – prosto pod jadący z Lublina pociąg. Toyota rozpadła się na kawałki, a jej fragmenty odbijały się od wagonu hamującego pociągu. Wrak pojazdu odrzuciło kilkadziesiąt metrów dalej. Kobieta nie miała najmniejszych szans na przeżycie, a jej córka praktycznie została wgnieciona w bagażnik. Świadkowie próbowali wyciągnąć obie z samochodu, ale nie dali rady. Przybyli na miejsce strażacy wyjęli zwłoki 51-latki i małego psa. Choć lekarze robili, co w ich mocy, miesiąc później 14-letnia Paulina zmarła w szpitalu.

Zgodnie z art. 28 ustawy Prawo o ruchu drogowym „kierujący pojazdem, zbliżając się do przejazdu kolejowego oraz przejeżdżając przez przejazd, jest obowiązany zachować szczególną ostrożność. Przed wjechaniem na tory jest on obowiązany upewnić się, czy nie zbliża się pojazd szynowy”. Jak ocenili powołani do sprawy biegli, całkowitą winę za ten tragiczny wypadek ponosi jednak dróżnik Roman Sz. (50 lat). Przyjął zgłoszenie o zbliżającym się pociągu, odnotował ten fakt, ale nie zamknął rogatek i wyszedł do WC. Wracając, zobaczył podniesiony szlaban, podbiegł do nastawnika i próbował zamknąć rogatki, ale było już za późno – usłyszał huk, a gdy się odwrócił, zobaczył, jak pociąg ciągnie za sobą wrak toyoty.

Pochodzący z Żulina w gminie Łopiennik Górny Roman Sz. (50 l.) wraz z rodziną mieszka w Bzitem pod Krasnymstawem. Niekarany, z zawodu ślusarz od lat pracuje w PKP (po drastycznych wydarzeniach z kwietnia ubiegłego roku został przeniesiony na stanowisko robotnika fizycznego). Przy około 2 tys. zł miesięcznie ma na utrzymaniu czteroosobową rodzinę (dwójka uczących się dzieci i niepracująca żona). To doświadczony pracownik, z długoletnim stażem – dróżnikiem był od kilkunastu lat. W ciągu jednej służby rogatki zamykał około 20 razy. Raz tego nie zrobił. Dlaczego? Może na jego wyłączenie logicznego myślenia w tamtym momencie miały wpływ problemy rodzinne – matka w szpitalu i sprawiający problemy brat-alkoholik. W jednej chwili 50-latek zniszczył dwie rodziny – N. i swoją własną.

Winny nieumyślnego naruszenia bezpieczeństwa w ruchu lądowym, a tym samym spowodowanie śmiertelnego wypadku został skazany na 1 rok i 8 miesięcy bezwzględnego pozbawienia wolności. Ma też 5-letni zakaz wykonywania zawodu oraz musi zapłacić rodzinie zmarłych 10 tys. zł odszkodowania. (pc)

News will be here