Dwa dni czekał na dobicie

Ogromne męki cierpiał łoś potrącony przez samochód. W wyniku kolizji zwierzę doznało otwartych złamań obu tylnych nóg i zamiast być natychmiast dobite bądź uspane, aż dwa dni czekało na litość. Wszystko przez niedoskonałe prawo.

W piątek (2 grudnia) mieszkaniec gminy Wola Uhruska potrącił swoim autem łosia. Do zdarzenia doszło wieczorem i zwierzę zdołało się odczołgać kawałek od drogi. Na miejsce przyjechał patrol włodawskiej drogówki, który po przeprowadzeniu czynności i złożeniu zapewnień, że zwierzęciem się ktoś zajmie, wrócił do komendy. W sobotę pan Grzegorz, szwagier kierowcy, który uczestniczył w zdarzeniu, wybrał się na miejsce i po chwili zobaczył leżącego w krzakach łosia, który na jego widok czołgał się na przednich nogach w głąb lasu.

Mężczyzna dotknięty cierpieniem zwierzaka i jeszcze bardziej faktem, że nikt się nim nie zajął, skontaktował się z miejscowymi myśliwymi. Od nich uzyskał informację, że łosia nie można dobić, jeśli lekarz weterynarii nie przyjedzie na miejsce, nie zbada zwierzęcia i i nie wystawi dokumentu, że łoś nie nadaje się do leczenia. Na miejsce wezwano więc lekarza weterynarii, ale ten rozłożył ręce i stwierdził, że nic tu nie pomoże, bo nie ma wystarczającej ilości środków do uspania zwierzęcia. W niedzielę (4 grudnia) pan Grzegorz pojechał sprawdzić, czy łosia zabrano. Jakież było jego zdziwienie, gdy okazało się, że zwierzę nadal jest gdzieś w lesie.

– Po śladach czołgania się i krwi, jakieś 200 metrów od szosy, znalazłem łosia, który był już tak wycieńczony, że nie miał siły się czołgać. Chwyciłem za telefon i ponownie zadzwoniłem na policję. Tym razem reakcja mundurowych była sprawna – po 20 minutach na miejscu zjawił się patrol. Mundurowi obiecali, że zajmą się sprawą i tak też się stało. Po południu zwierzę w końcu zostało miłosiernie uśmiercone, ale czy tak to powinno wyglądać? – denerwuje się mężczyzna. Odpowiedzi na to pytanie szukamy w Chełmskiej Straży Ochrony Zwierząt.

Jak mówi Mariusz Kluziak, w tej sytuacji trudno wskazać winnych, bo za to, że i policjanci, i weterynarz, i myśliwi umyli ręce odpowiada źle skonstruowane prawo. – Jako gatunek łoś jest pod ścisłą ochroną, ale generalnie jest to zwierzyna łowna – mówi. – Ta jest natomiast własnością skarbu państwa i tu pojawia się dysonans między samorządami i instytucjami takimi jak policja. Wprawdzie Ustawa o ochronie przyrody zobowiązuje do działań w takich sytuacjach gminy wskazując, że skoro samorządy dzierżawią dla kół łowieckich obwody czerpiąc z tego tytułu korzyści majątkowe, to na nich leży odpowiedzialność za wypadki z udziałem dzikich zwierząt.

Każda gmina powinna mieć podpisaną umowę z lekarzem weterynarii na całodobową obsługę takich zdarzeń, ale w rzeczywistości tak różowo to nie wygląda, bo brakuje weterynarzy, a poza tym często nie są oni dyspozycyjni 24 godziny na dobę. Tak czy siak, taki weterynarz powinien być przygotowany na każdą sytuację, by móc odpowiednio zareagować. Innym wyjściem jest dostrzelenie łosia. Wbrew powszechnej opinii prawo do tego mają nie tylko myśliwi, ale też np. policjanci, ale ci ostatni wolą raczej odpowiadać z Ustawy o ochronie zwierząt niż za nieuprawnione użycie broni palnej.

Jak wspomniałem wcześniej, wszystkiemu jest winne prawo i nawet słynna „Piątka dla zwierząt” nie regulowała tego w odpowiedni sposób, na co zresztą zwracaliśmy jako stowarzyszenie uwagę wiele razy. Najgorsze jest to, że do takich sytuacji będzie dochodzić, dopóki nie zmieni się przepisów. Niestety, poprawki wymaga nie tylko Piątka, ale też i przepisy resortów środowiska i rolnictwa, więc skala zmian musi być bardzo duża – dodaje Kluziak i zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt.

– Wedle prawa, to na gminie spoczywa obowiązek poniesienia kosztów nie tylko uspania czy dostrzelenia takiego zwierzęcia, ale też jego utylizacji, a to już bardzo duże obciążenie finansowe. Jakiś czas temu w Klesztowie w gminie Białopole samorząd zapłacił bodaj 8 tysięcy złotych za uśpienie, transport i utylizacje łosia. Dzisiaj te kwoty są zapewne o wiele wyższe – dodaje działacz.

Na winę samorządu wskazuje też Mirosław Sawicki, prezes okręgu PZŁ w Chełmie. – Myśliwi mają broń nie do zabijania, ale do używania jej na polowaniach. Owszem, dopuszczalne są sytuacje, gdy takie zwierzę można dobić, ale może to się stać dopiero po tym, jak na miejscu będzie weterynarz i wyda odpowiednią zgodę. To jednak ostateczność, bo każdy samorząd powinien mieć podpisaną umowę z osobą lub firmą, która ma odpowiednie narzędzia i uprawnienia do interweniowania w takich wypadkach – tłumaczy łowczy okręgowy.

Wszystko wskazuje na to, że szybko rozwiązania się nie doczekamy. A pomyśleć, że przed laty takich problemów praktycznie nie było. Gdy dochodziło do kolizji z udziałem zwierzęcia informowało się o tym służby albo myśliwych i temat załatwiono bardzo szybko i bezkosztowo, bo w ramach takiej usługi myśliwi zabierali na swój użytek tuszę, więc nie cierpiało ani zwierzę ani budżet gminy. (bm)

News will be here