Inne brzmienia, inne zagrożenia

Tegoroczne Inne Brzmienia przeszły do historii

Może nie tak jak wżdy bywało, jednak lublinianie i goście z całej Polski znów bawili się na festiwalu Wschód Kultury – Inne Brzmienia. Od 24 do 27 czerwca przez niewielką estradę pod namiotem na błoniach przewinęło się 20 zespołów. Wiele też się działo poza sceną. Widownia miała gwarantowane leżakowanie.


Czwartkowe i piątkowe wydarzenia festiwalowe opisaliśmy w poprzednim numerze. Nie mniej intensywne była dwa pozostałe dni festiwalu.

Sobotę pod namiotem

…otworzył przedstawiciel lokalnej alternatywy, kwartet Colors z Puław. Ich materiał z debiutanckiej płyty krytyka muzyczna „księguje” jako post-punk, shoegaze, post-hardcore. Póki co brzmią nazbyt „garażowo”, może dlatego iż śpiewają wyłącznie po angielsku.

Z podobną energią, już po polsku, błysnął WaluśKraksaKryzys – tak tytułuje się zespół, którego liderem jest raptem 25-letni muzyk (nie firmuje się imieniem i nazwiskiem). Ten wąsacz spod Krakowa, gitarowe objawienie 2019 roku, grał po prostu rock’n’rollowe piosenki – w większości euforyczne, acz niepozbawione nuty refleksji. Brzmiał czasem i melancholijnie jak De Mono. Waluś pisze bardzo proste, życiowe teksty, ma duże poczucie humoru i obycie sceniczne na zupełnym luzie: „Pozwól mi proszę robić to co chcę…” – skandował refren piosenki. Lider i jego ekipa są godni większej sceny, zwłaszcza gdy w jednym rzędzie szaleje 4 gitarzystów zespołu. Ich power udzielał się widowni tańczącej pod estradą w kilkaset osób, bez masek.

Grający po nich Spięty (Hubert Dobaczewski) już tak nie porywał, choć próbował iść śladem Walusia. Wraz z trzema muzykami proponował bardziej smętne klimaty na bazie reggae i rapu. W te rytmy wbudował swą egocentryczną poezję, pełną meandrów znaczeniowych i neologizmów („Małpoludzie”). Zaangażowany obyczajowo i politycznie, gdy śpiewa: „Nie ma Boga to go zrób… Nie ma wroga to go zrób”… Egzystencjalnie podszyte teksty „rzężą” w przegadanych piosenkach, melodeklamacjach jak „Moja żona filozofia”. Są i obleśne, których nie wolno cytować. Nadwrażliwość – tak winien nazywać się ten koncert.

Sobotę zamknął duet Tarwater (Berlin). Z pokrytej dymem estrady płynie kosmiczne brzmienie: to syntezator, któremu towarzyszy bas – bezbarwne, monotonne. Ten post-rock jest raczej męczący niż porywający, taneczny.

Na koniec festiwalu

W niedzielę, 27 czerwca, weselsze brzmienia nadrabiał Daniel Latorre ORGANisation polsko-brazylijska ekipa, której przewodzi wymieniony tytułowy organista. Mistrz hammonda choć serwował długie, jazzujące utwory, te zachwycały lekkością brzmienia. A zespół złożony ledwie z 4 osób chwilami brzmiał niczym big-band dzięki umiejętnie miksowanym dźwiękom trąbki i puzonu. Radośnie.

„Muniek i Przyjaciele” to projekt, który średnio pasował do formuły IB, jednak koncert zrobił wrażenie. Staszczyk, mocno „przypakowany”, zasiadł na krzesłach między dwoma gitarzystami (Jan Pęczak, Cezariusz Kosman) i snuł swój intymny wykład. Teraz słuchacze pod sceną nie tańczyli stadnie, a karnie siedzieli jak na wykładzie guru.

„Musi być stąd jakieś wyjście, mówi błazen do złodzieja”… rozpoczął Muniek – autorytet dwóch pokoleń, krytyk kultury via jego muzykę. W wersji akustycznej zabrzmiały stare hity T.Love jak: „To jest ten kraj”, „Pola”, „Moje zabawki”, „IV LO” czy „King” – niepoprawne politycznie, sugestywne w swej przewrotności. Również szemrane szlagiery Szwagierkolaski. Zrobiło się biesiadnie. Muniek miał szerokie wsparcie publiczności śpiewającej: „Tak bardzo chciałbym zostać kumplem twym”. A na bis wręcz politycznie wypadł: „zielony Żoliborz, pieprzony Żoliborz”.

Kolczaste, wyraziste dźwięki były udziałem trójki bydgoskich muzyków you.Guru (dwie gitary, perkusja, syntezator). To jednak nie rock, a trudny do „zaksięgowania” eksperyment, pasujący do festiwalu. Jest w ich muzyce coś co wciąga. Podobnie jak zjawiskowe wizualizacje.

Na dobranoc żeńskie trio shishi z Wilna. Pląsające ze swymi gitarami dziewczyny dały koncert big-beatu, a więc głównie rock’n’rollowych kawałków, które kończyły imprezę. Już po północy w tanecznym widzie szalały ze dwie setki ludzi. Niekoniecznie młodych. Między nimi gibałem się i ja ubrany w chirurgiczną maskę, wyglądając jak czujny „tato” wśród roztańczonej dziatwy. Wraz z nimi szalało ryzyko… „Według prawa” pod sceną mogło być 250 niezaszczepionych plus 50 QR-certyfikowanych – w sumie spora grupa by oddychać wspólnym aerozolem pod namiotem. Nie widać było żadnej kontroli masek, poza bramką na wejściu.

A na całym terenie festiwalu mogło przebywać do 999 ludzi. Nawet jeśli ochrona liczyła wchodzących – jak zapewniają organizatorzy – to i tak trudno uwierzyć, że tę kwotę dało się utrzymać wskutek dużej rotacji uczestników. O wymogu dystansu społecznego nawet nie warto wspominać – ten po prostu nie istniał. Czy była to zdrowa zabawa, o tym przekonamy się mniej więcej za tydzień…

Festiwal Inne Brzmienia to już europejska marka, lubelski imperatyw kulturowy oraz wielka, naturalna potrzeba fanów muzycznej alternatywy. I trudno taki potencjał, te oczekiwania społeczne pomijać. Jednak instynkt samozachowawczy winien być bazą kultury.

Marek Rybołowicz

News will be here