PKS idzie pod młotek

Ludzie zatrudnieni we włodawskim PKS pracują tylko do końca sierpnia. Kasy są otwarte do końca lipca. Co będzie dalej? Tego nikt nie wie. Najprawdopodobniej koniec i firma zostanie wystawiona na sprzedaż. Pytanie tylko, czy znajdzie się inwestor, który nie tylko wykupi długi, przejmie majątek i zainwestuje w odbudowę bazy i taboru, ale i zatrudni obecną załogę lub chociaż jej część. Podróżni tymczasem muszą się liczyć, że od września włodawskim PKS-em raczej nie pojadą.

Włodawski PKS zipie ostatkiem sił. Autobusy nie jeżdżą już na zwyczajowych trasach, pozostały wyłącznie połączenia dalekobieżne, a i one za chwilę zostaną wygaszone. Kierowcy mają grafik do sierpnia, a od 1 września zapewne do pracy już nie przyjdą. Wszystko przez ogromne zadłużenie przewoźnika, które szacowane jest na ok. 2,8 mln zł. Obecnie majątkiem zarządza syndyk, który zwrócił się już do sądu upadłościowego o wyznaczenie biegłego, który wyceni majątek zakładu. Wszystko oczywiście po to, by spieniężyć to, co jeszcze zostało po nieźle kiedyś prosperującym przedsiębiorstwie. Pracownicy nie mogą pogodzić się z takim stanem rzeczy. Jak sami twierdzą, zrobili wszystko, by ratować swoją firmę i utrzymać miejsca pracy, ale nie znaleźli zrozumienia u władz – starosty, burmistrza, czy marszałka województwa, który jest faktycznym właścicielem Lubelskich Dworców, w których skład wchodzi i włodawski PKS. – Chcieli, żebyśmy zawiązali spółkę pracowniczą – zrobiliśmy to. Jednak gdy chcieliśmy sprawy wziąć w swoje ręce i przejąć majątek, wszystkie obietnice cofnięto – mówią związkowcy i wytykają, że od początku 2015 roku trwają starania prowadzące do upadłości ich zakładu pracy. – Gdy przejmowały nas Lubelskie Dworce, PKS Włodawa nie miał długu. Dziś jesteśmy zadłużeni na ok. 2,8 mln zł i liczba ta wciąż rośnie. Stało się tak z chwilą przeniesienia księgowości do Lublina. Mało tego, LD nie odprowadzały za nas składek do ZUS, więc pracowaliśmy bez ubezpieczenia. Najgorsze jest jednak to, że teraz 55 osób i ich rodziny stracą często jedyne źródło utrzymania, a nasze władze mają to gdzieś – wyliczają kierowcy.
– Od początku mojego urzędowania na fotelu starosty wielokrotnie spotykałem się ze spółką pracowniczą i władzami województwa w celu wypracowania możliwości przejęcia przez nią PKS-u – mówi Andrzej Romańczuk. – Sprawy, jak zwykle w takich przypadkach, rozbijały się o finanse, a raczej ich brak. Oferowałem swoją pomoc w sytuacji, gdy dojdzie do takiego przejęcia. Wraz z burmistrzem Muszyńskim wielokrotnie spotykałem się z marszałkiem Nakoniecznym, i takie właśnie ma dojść do skutku jeszcze w lipcu (taką mamy obietnicę). Niestety, moja rola w tym procesie jest niewielka, bo najzwyczajniej w świecie nie mam instrumentów prawnych, by np. przejąć włodawski PKS, a chyba tego spodziewali się po mnie jego pracownicy – dodaje starosta.
Stanisław Kijuk, syndyk, który obecnie zarządza PKS-em, przyznaje, że do końca sierpnia, a więc z chwilą wygaśnięcia stosunku pracy z pracownikami, najpewniej nie uda się sprzedać zakładu. – Zwróciłem się do sądu upadłościowego o powołanie biegłego do szacowania majątku. Dla PKS-u nie ma bowiem innego ratunku. Od syndyka kupuje się tak jak od komornika – nie wystarczy spłacić długów i majątku nabyć za przysłowiową złotówkę. Tu trzeba wyłożyć gotówkę na stół, a obawiam się, że spółka pracownicza odpowiedniego kapitału raczej nie zbierze – tłumaczy Kijuk. Przyznaje też, że choć jeszcze nie dokonano wyceny majątku PKS-u, to do drzwi jego biura już pukają potencjalni inwestorzy, także z branży transportowej. – Prowadzę też rozmowy nad możliwością przejęcia przez potencjalnego inwestora załogi zakładu, ale co dziwne spółka pracownicza zastrzegła wyraźnie, że tego sobie nie życzy – dodaje syndyk.
Związkowcy z włodawskiego PKS-u domagali się uznania ich zwolnienia za zwolnienie grupowe. Takiego zapewnienia nie dostali, skierowali więc sprawę do sądu pracy. Jeśli wygrają, to oprócz świadectwa pracy dostaną też odprawę w wysokości trzymiesięcznych poborów. (bm)