Rajd za kruczym głosem

Marek i Bartek Ułanowscy, ojciec i syn, mieszkańcy gminy Chełm, znów wyruszyli w trasę. Tym razem udali się w północno-zachodni rejon naszego kraju i pokonali ponad 1300 km. W wyprawie towarzyszył im… kruk.


Przed rokiem pisaliśmy w „Nowym Tygodniu” o rowerowej wyprawie dookoła Polski Marka i Bartka Ułanowskich ze Strupina Małego (gmina Chełm). Ojciec i syn – obaj ciekawi świata oraz ludzi – kolejny rok z rzędu udali się w rowerowy rajd. Ich relacji słucha się z radością, bo zarażają pogodą ducha i otwartością na innych.

– Ukończyłem czterdzieści lat, a Tata odbywał trzydziesty z kolei rajd – mówi Bartek. – Nasze rowery razem miały siedemdziesiąt lat, a my razem sto pięć. Cyferki zawsze się znajdą, najważniejsze to po prostu wyjechać, zwiedzić, zmienić otoczenie i wyjść ze strefy komfortu. Doświadczyć, przeżyć, zapamiętać. Jak pisał Mark Twain, pozwolić, by taśma wspomnień kręciła się jeszcze długo po podróży. Sakwy, trening i rowery. Jak przygotowane? Tym razem oba jednoślady idealnie się sprawdziły.

Bartek opowiada, że podczas wyprawy nie było żadnej awarii, nie mieli żadnego wypadku, nic się nie urwało, nie przestało działać. Od licznika po opony – wszystko przez 1320 km zadziałało tak, jak powinno. Pan Marek przyznaje jednak, że rowery wystawione były na ciężką próbę.

– Drogi w tamtych rejonach kraju są świetne tylko na wybrzeżu i przy dużych miastach – mówi pan Marek. – A tych miejsc unikaliśmy. Chcieliśmy pokazać, że nie tylko nad morzem jest dużo do zobaczenia. Reguła była taka, że każdy zjazd z drogi krajowej drugorzędnej kończył się wertepami. Od pierwszego do ostatniego etapu, nie mieliśmy dnia bez „odcinka specjalnego”, a na porządku dziennym były kocie łby, drogi, gdzie asfalt był tylko szczątkowy, bruki lub najgorsze dla nas odcinki z piachu lub luźnego szutru. Pod kątem jakości dróg nie mamy się u nas naprawdę czego wstydzić.

Ojciec z synem wyjechali z Piły, skierowali się na północ, zahaczając o zachodni skrawek Kaszub. Potem „zygzakiem” na zachód, aż do Świdwina i dalej pod Szczecin, aby skręcić na południe i ostatecznie skończyć w Zielonej Górze. Wyprawa zajęła 12 dni. Przejechali 1320 km i – jak mówią – nie był to łatwy wyjazd.

– Drogi były podstawową trudnością – mówi Bartek. – Drugi problem to pogoda – niestabilna, rano chłód, potem często deszcz. Ścieżki rowerowe tylko przy miastach. No i noclegi – nieliczni chcą przyjmować turystów na jedną noc. Problem rozwiązywały kiedyś schroniska Polskiego Towarzystwa Schronisk Młodzieżowych, ale tu, jak się okazało, także trzeba robić rezerwacje. Na trzy schroniska, które odwiedziliśmy, dwa przyjęły nas bez problemu. W trzecim nie było nawet pracownika, tylko grupa, która wyśmiała nasz pomysł nocowania. Aspekt przygodowy mieliśmy zatem w pełni zapewniony.

Trudności to jedno, ale atrakcji też nie zabrakło. Pan Marek próbuje wyliczyć te największe.

– Na pewno mnóstwo gotyckich, średniowiecznych kościołów – mówi z zapałem. – Z XIII, XIV wieku, czego u nas nie ma. Piękny Park Narodowy Ujścia Warty – Rzeczpospolita Ptasia. Międzyrzecki Rejon Umocniony. Borne Sulinowo. Atomowe pozostałości po Armii Czerwonej w Brzeźnicy. Największy wiklinowy kosz świata w Nowym Tomyślu. Do tego piękne krajobrazy pojezierza Drawskiego i Pomorskiego, zamki w Człuchowie, Świdwinie. Największy polski głaz narzutowy Trygław – całe 44 metry w obwodzie. Ruiny pałaców, zamków, pozostawione gdzieś w malowniczych, małych wioskach. Było tego dużo.

Co ciekawe – mieli niezwykłego towarzysza, kruka. Nie było dnia, aby go nie usłyszeli lub nie zobaczyli. Ptak ten towarzyszył im do ostatniego etapu – do Zielonej Góry. Bartek dodaje, że „do kompletu” spotkali też świetnych ludzi.

– Przede wszystkim ksiądz Dariusz Zajączek z malutkiego Chłopowa – relacjonuje 40-latek. – Chciał nas ugościć kawą i herbatą, dać jabłka na podróż i za nic nie chciał się pożegnać. Fantastyczny człowiek. Ogólnie – ciekawi ludzie spotkani na trasie. Pewien pan z Gliwic jechał rowerem do Świnoujścia i spotkał nas tuż po kąpieli w Odrze. Kierownik schroniska w Świdwinie – także na długo go zapamiętamy. Rowerowa pasja otwierała drzwi, pomagała w rozmowach. Często słyszeliśmy: „…aaa to ojciec i syn? Tak razem? Ale pięknie!”.

Ułanowscy zapewniają, że wyprawa nie należała do najdroższych. Zamknęła się w kwocie 1200 zł na osobę, wliczając noclegi i bilety kolejowe. Ojciec i syn dojechali do domu i od razu zaczęli myśleć o przyszłorocznej wyprawie. Z pewnością wymyślą coś ciekawego.

– Rowerowa pasja pozwala na namacalne przeżywanie przygody – podsumowuje Bartek. – Bolą cztery litery, bywa ciężko, mokro, nerwowo. Mamy dziś rękawiczki i spodnie z wkładką żelową, koszulki termoaktywne, buty na rower, a przecież i tak trzeba kręcić. To dlatego nie uznajemy elektryków. Dla nas to sposób na przeżycie czegoś fajnego, zobaczenie siebie i innych z lepszej perspektywy. Czy czegoś żałujemy? Tak, że tak krótko. Za rok postaramy się lepiej. Pozdrawiamy wszystkich Członków chełmskiego oddziału PTTK – to była jazda w starym stylu, jakiego ktoś nas kiedyś nauczył. Teraz my możemy dzielić się tym z innymi i zachęcać – to nie takie trudne, jak wygląda. (bu, opr. mo)

News will be here