Wychowuje wódka i pas

Podstawowym problemem jest alkohol, a ten występuje w różnych środowiskach, nawet w dobrze sytuowanych rodzinach.

Zachowania patologiczne występują nie tylko wśród uzależnionych i chorych. Do domu dziecka ojcowie potrafią sami przyprowadzać własne dzieci. Ot tak, by je „trochę postraszyć”. Najczęściej przed Bożym Narodzeniem. Pracownicy placówki śmieją się przez łzy, że wygląda to tak, jakby zajęte przygotowaniami do świąt żony kazały mężom zająć się pociechą, a oni – nieprzyzwyczajeni – po godzinie już tracili cierpliwość.

– Kiedyś pan przyprowadził tu swojego synka (wychowankom chłopiec nawet dał czekoladę) i powiedział mu przy nas: „Tu cię zostawię, jak będziesz niegrzeczny”. Odpowiedziałam wtedy dziecku: „Do nas dzieci nie trafiają wtedy, gdy są niegrzeczne. Trafiają, jeśli to rodzice są niegrzeczni. Jak twój tatuś będzie grzeczny, to nigdy tu nie trafisz”. Ojciec się wściekł, a potem okazało się, że to był policjant – opowiada mi jedna z zatrudnionych w „bidulu” kobiet.

MOPR: Zwiększyła się świadomość

– To nie jest tak, że tylko rodziny najuboższe mają trudności ze sprawowaniem opieki nad dziećmi i są niezaradne. Podstawowym problemem jest alkohol, a ten występuje w różnych środowiskach, nawet w dobrze sytuowanych rodzinach – mówi Edyta Ostapińska, starszy pracownik socjalny – Jeśli pracownik socjalny zna daną rodzinę, sytuacja jest o wiele prostsza. Jeśli nie, a w rodzinie jest małe dziecko, dajmy na to dwuletnie, które nie chodzi jeszcze do przedszkola, to kto zobaczy, co się z nim dzieje? Dlatego tak ważna jest rola środowiska. Byśmy my sami zwracali uwagę na to, co się dzieje za ścianą, jak rodziny z dziećmi zachowują się na placach zabaw.

Na szczęście przez ostatnie lata świadomość społeczna pod tym względem znacznie wzrosła. Zarówno do nas, jak i do policji, dociera coraz więcej sygnałów, że w danej rodzinie może dziać się źle. Na przykład, bo dziecko ciągle płacze lub chodzi zaniedbane. Rocznie takich zgłoszeń, czy to od członków danej rodziny, sąsiadów czy anonimowych sygnałów, mamy średnio kilkadziesiąt. Nie lekceważymy ich, mamy obowiązek pójść pod wskazany adres i sprawdzić, jaka jest sytuacja. Owszem, reakcje ludzi na widok pracownika socjalnego są różne, dlatego tak ważne są spokój i opanowanie. Agresja zawsze będzie rodzić agresję – dodaje.

Podkreśla też, że często osoby doznające przemocy wyrosły w rodzinach, w których ta przemoc również funkcjonowała. Przyzwyczaiły się i nie mają świadomości, że można to zmienić, by żyć inaczej.

– Nasza praca polega więc na tym, by uświadomić kobiecie, że to, co się dzieje u niej w domu, nie jest normą. Nie używamy wyrażeń: „rodzina patologiczna” i „ofiara przemocy domowej”. Bo i jaką ofiarę mamy na myśli, ofiarę losu? Takie nazewnictwo z góry degraduje człowieka, obniża jego wartość. Dlatego mówimy tu o osobach doznających przemocy.

Najtrudniej, gdy taka osoba jest uzależniona od sprawcy i próbuje przekonać samą siebie, że odejdzie od niego, gdy dzieci podrosną. A nawet jeśli dziecko nie jest bite czy wyzywane, ale obserwuje tę przemoc na matce ze strony swojego ojca czy jej partnera, staje się ofiarą przemocy pośredniej. Potem dorasta i może powielać wzorce.

Nie da się udawać przed pracownikiem socjalnym, że wszystko jest już w porządku. Zresztą rodziny, w których występuje przemoc i alkohol, nawet nie zawsze się pilnują. Zdarza się, ze przychodzimy i widzimy brudne, głodne dzieci, z siniakami na ciele. Najbardziej obawiamy się długich weekendów… – urywa Ostapińska. – Każdy z nas bardzo przeżywa zabranie dziecka, ale droga do umieszczenia dziecka w placówce opiekuńczej nie jest taka prosta.

Ostateczność

– To ostateczność, że dziecko trafia do placówki. Zawsze szuka się miejsca w rodzinie, u dziadków, wujostwa, rodzin zaprzyjaźnionych. Do dziesiątego roku życia dzieci w ogóle nie powinny być w domach dziecka, a w rodzinnej pieczy zastępczej. Tak się jednak nie dzieje z prostego względu – brakuje rodzin zastępczych, a u tych, które są, nie ma już miejsc. W tym roku do placówki trafiło siedmioro dzieci, ale w porównaniu z innymi latami, to i tak mało. Bywało, że w jednym roku trafiało do nas ponad trzydzieścioro dzieci. Była jednak wtedy duża rotacja – podkreśla Dorota Protasiewicz, dyrektor Domu Małych Dzieci w Chełmie. – Zdarza się, że są to dzieci ściągnięte z ulicy. Najczęściej jednak są to dzieci alkoholików, osób upośledzonych umysłowo, które nie radzą sobie z opieką oraz psychicznie chorych. Mamy więc dzieci z trzech kategorii w wieku od 1 do 15 roku życia.

To złe kobiety

Najczęściej dziecko do placówki przyprowadza kurator z policją. Często zaraz po tym przybiega rodzic. „Wczorajszy” i agresywny.

Agnieszka Danieluk-Cepa, pedagog zatrudniona w Domu Małych Dzieci, przyznaje: – Całą agresję rodzice zazwyczaj skupiają na pracownikach placówki.

– A przecież to nie my zabieramy dzieci – dodaje dyrektor D. Protasiewicz. – Naszym głównym zadaniem jest zadbać o dobro i bezpieczeństwo dziecka do czasu, kiedy rodzice podejmą działania w kierunku poprawy swojej sytuacji rodzinnej. Dzieci wiedzą, że mogą na nas liczyć, ale prawda jest taka, że zawsze to my będziemy „ci źli”.

A.D.C: – Nikt nie chce pozbawiać rodziców władzy rodzicielskiej, żaden sędzia. Wszyscy mamy za zadanie pracować w kierunku powrotu dzieci do domów. To trudne. Z alkoholikami jest tak, że są w rodzinie od pokoleń. Babcia i matka piły, więc i córka nie ma poczucia, że robi coś złego i zaniedbuje własne dziecko. W końcu ona sama tak została wychowana. Dla niej to norma, tak widziała świat od małego. Najtrudniej pracuje się jednak z osobami upośledzonymi umysłowo. Te osoby do prawidłowej opieki nad dzieckiem potrzebują wsparcia ze strony innych członków rodziny. Te matki kochają swoje dzieci, ale po prostu nie potrafią się nimi zajmować.

Pedagog podkreśla, że przede wszystkim nie wolno oczerniać rodziców w oczach dzieci. – One, mimo wszystko, kochają swoją mamę czy tatę. I to bezwarunkowo. Dzieci nie mają poczucia, że to mama coś źle zrobiła. Obwiniają siebie o to, co się stało, albo mówią, że to „ta zła pani” ich zabrała z domu. Ale są też pozytywne podejścia. Jedna z mam, gdy jej dziecko do nas trafiło, podczas odwiedzin tłumaczyła mu, że to nie jego wina. Mówiła, żeby dziecko słuchało się pań, że to tymczasowa sytuacja, jak wyjazd na wakacje. Fakt umieszczenia dziecka w placówce zmobilizował ją do podjęcia działań – poddała się terapii, pokonała uzależnienie i w efekcie dziecko bardzo szybko, decyzją sądu, powróciło pod jej opiekę.

Placówka istnieje od 2011 roku. Przypadki odbicia od dna, zerwania z nałogiem i powrotu dziecka do domu, stanowią około 20 proc. ogółu. Dyrektor Protasiewicz uśmiecha się jednak, mówiąc: „I dla jednego procenta warto”.

Zabrałaś, to się męcz

– Do lekarza rodzinnego czy na szczepienia z naszymi podopiecznymi chodzimy sami. Problem zaczyna się wtedy, gdy dziecko musi zostać przyjęte do szpitala. Rodzic, jako opiekun prawny, musi podpisać wszystkie dokumenty, co wiąże się z tym, że nieraz musimy, przy wsparciu MOPR-u, prowadzić poszukiwania rodzica.

– Taki sam problem mamy ze specjalistami. Pani sobie nawet nie zdaje sprawy, co to znaczy prosić, jeździć i załatwiać, aby znaleźć miejsce dla chorego dziecka w odpowiedniej placówce medycznej – dodaje dyrektor DMD.

Pedagog opowiada, jak raz usłyszała od lekarza z innego miasta: „Zabrała pani dziecko matce, to teraz sama niech się pani męczy”. – Jesteśmy traktowani tak, jakbyśmy się chciały pozbyć chorego dziecka, ale jako placówka opiekuńczo-wychowawcza nie posiadamy odpowiedniego sprzętu medycznego ani kadry, która mogłaby zajmować się bardzo chorymi dziećmi.

Nie ma dzieci, nie ma pieniędzy

W większości jest tak, że rodzice przychodzą w odwiedziny, bo muszą. Razem z dziećmi przepadł cały dochód. A tu chodzi o duże kwoty świadczeń z pomocy społecznej. Rodzice muszą mieć więc kontakt z dziećmi, żeby dostać z powrotem świadczenia z MOPR. Długość wizyt nikogo nie interesuje, a sam fakt dobrej woli rodzica i chęci zmiany zachowania, dlatego jeden siedzi z dzieckiem nawet i kilka godzin, a drugi przychodzi na zaledwie pięć minut. Zależy, czy ma czas. Jeśli akurat dzwoni znajomy, rodzic odwiedziny u dziecka uznaje za skończone. Musi pilnie wyjść i coś załatwić. Tak czy inaczej, jak mówi dyrektor Protasiewicz, wszystko trzeba im pokazać i wszystkiego nauczyć. – Podczas odwiedzin instruujemy rodziców, jak prawidłowo opiekować się dzieckiem. Sugerujemy matkom, że można wziąć wózek z lalką czy poczytać dziecku książeczkę. Zachęcamy, by wychodziły z dziećmi na dwór, jeśli jest ładna pogoda, na spacer lub plac zabaw. Dzieciom bardzo często te wizyty kojarzą się z jedzeniem. Chociaż prosimy rodziców, żeby nie przynosili gotowanych potraw, to i tak nagminnie łamią regulamin. Często też dzieci są przekarmiane, co kończy się bólem brzucha i wymiotami.

A.D.C.: – Najczęściej dzieci nie są nauczone jeść o stałej porze gorących, dwudaniowych posiłków. Te, które przychodzą do nas, z początku nie wiedzą nawet, czym jest zupa. Stopniowo przyzwyczajają się do nowych nawyków żywieniowych. Dlatego dużym zainteresowaniem cieszą się zajęcia kulinarne, podczas których starsi wychowankowie uczą się przygotowywać proste potrawy i desery, którymi częstują swoje młodsze rodzeństwo. Dla nich to nowość i prawdziwa frajda.

Niemowlę płacze, matka pijana

Tuż przed rozmową w domu dziecka do placówki trafił nowy podopieczny – niespełna półtoraroczna dziewczynka, którą policja wyrwała z rąk pijanej 20-letniej matki. W rodzinie już wcześniej źle się działo, więc co jakiś czas do drzwi wynajmowanego przez 20-latkę mieszkania pukał kurator. 21 września zgłosił zaginięcie jej i dziecka. Po kilku godzinach policjanci znaleźli matkę wraz z niemowlakiem w lokum „znajomych”. Miała 1,5 promila alkoholu. Następnego dnia, już po wytrzeźwieniu, usłyszała zarzuty narażenia dziecka na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. Czyn ten zagrożony jest karą pozbawienia wolności do lat pięciu.

– Nie przypominam sobie, żeby w którymkolwiek tego typu przypadku zapadł wyrok skazujący – pointuje dyrektor Protasiewicz.

Po tej rozmowie, w niedzielę (14 października) policja zatrzymała kolejną pijaną młodą matkę.

– O zdarzeniu poinformował dyspozytor pogotowia, którego zespół medyczny był już na miejscu. Pod wskazanym adresem policjanci zastali 26-letnią kobietę, która „opiekowała” się swoim siedmiomiesięcznym synem. Badanie stanu trzeźwości wykazało, że miała w organizmie 2,5 promila alkoholu. W mieszkaniu były jeszcze dwie dorosłe osoby, które również były nietrzeźwe. Dziecko zostało przewiezione do szpitala, gdzie po badaniach zostało przekazane pod opiekę personelu chełmskiej placówki opiekuńczo-wychowawczej – poinformowała podkom. Ewa Czyż, rzecznik prasowy Komendy Miejskiej Policji w Chełmie.

Okazało się, że to 26-latka sama wezwała pogotowie. Choć pijana w sztok, dostrzegła na ciele swego dziecka czerwone krostki. Zaniepokojona sięgnęła po telefon.

Po wytrzeźwieniu również usłyszała zarzuty i została doprowadzona do Prokuratury Rejonowej w Chełmie z wnioskiem o zastosowanie środka zapobiegawczego w postaci dozoru policji.

Mała szkodliwość czynu

Znajomy prokurator powiedział mi raz, że sprawy pijanych matek oskarżonych o narażenie dziecka z góry są skazane na umorzenie. Jego zdaniem w oczach sądu nie ma wystarczającego narażenia na niebezpieczeństwo. Co innego, gdyby dziecko w tym czasie np. przechadzało się po zewnętrznej stronie parapetu lub grzebało paluszkami w kontakcie. Jeśli jednak nie ma tego bezpośredniego niebezpieczeństwa wypadku i fizycznie nie dzieje mu się krzywda, a matka – nawet jeśli pijana – ale jest tuż obok, to nie ma podstaw do orzeczenia kary pozbawienia bądź ograniczenia wolności. Jak to wygląda w praktyce?

Występuję do Sądu Rejonowego w Chełmie o przesłanie danych na temat ilości prowadzonych spraw i wyroków, które zapadły od 2017 roku. Okazuje się, że wpłynęły 4 sprawy dotyczące narażenia dziecka. Jedna z nich wciąż trwa (niebawem kolejna rozprawa), a trzy zostały zakończone. W dwóch przypadkach oskarżonymi były matkami – sprawy te warunkowo umorzono. W przypadku oskarżonego ojca sąd zdecydował o ograniczeniu wolności Mirosławowi W.

News will be here