Inne Brzmienia łączą pokolenia

Objawieniem Innych Brzmień okazał się wrocławski kwartet sneaky jesus z przykuwającą słuch i wzrok liderką – saksofonistką Matyldą Gerber

Miasto było spragnione takiej erupcji zabawy i radości. Cztery lipcowe wieczory (7-10) festiwalu Inne Brzmienia – Wschód Kultury w Lublinie dawały postcovidowe odreagowanie uczestnikom wydarzeń – koneserom muzyki alternatywnej. Młodzi i starzy zjechali tu z całego kraju, na jedno z najbardziej inspirujących wydarzeń muzycznych w Polsce.

Wielu z nas jest dziwnych, o nieoczywistych gustach estetycznych – a ta impreza takich przyciąga. Poczynając od końca festiwalu odwińmy przebieg wydarzeń w kampusie IB na błoniach. 10 lipca ostatnie akordy imprezy dał tu MaDMApper (Sergey Novitskij) – pochodzący z Mińska artysta dźwiękowy grający szeroko pojętą muzykę elektroniczną. Ze swych beat-maszyn, syntezatorów i przetworników generował niewyobrażalne dźwięki, co w połączeniu z wizualnym eksperymentem na ekranie niosło efektowne ciarki. Kreatywny białoruski artysta miał sporą rzeszę słuchaczy mimo koncertu już po północy.

Jeśli ktoś lubi głos przetwarzany na 1000 sposobów, to bawił się dobrze z Beardyman’em (za nick’em kryje się Darren Alexander Foreman). Supergwiazdor techno był zapowiadany jako główna atrakcja IB. Czy słusznie? Ten londyński multiinstrumenta, beatboxer, wokalista jest silny swoją aparaturą. Artysta bawi się różnymi gatunkami brzmień techno i break-beatu, a jego możliwości miksowania dźwięku zdają się nie mieć granic. Beardyman na scenie potrafi w pojedynkę wygenerować rzeczy absolutnie niespotykane. Ale czy genialne? Z pewnością ma poczucie humoru i znakomity kontakt z publicznością. Tworzy dla fanów niezapomniany show, za sprawą umiejętności wokalnych i technik wydobywania dźwięku. Również od strony widowni, gdzie ustawia mikrofon, wchodzi z ludźmi w luźne gadki i przetwarza je w swej sztuce beat-boxu. To artysta z polotem i wyobraźnią. Czy jednak to, co tworzy Beardyman, można zwać muzyką? Odpowiedź: widownia bawiła się świetnie.

Mega emocje i satysfakcja…

Przyniósł je niedzielny koncert Girls Against Boys (USA). Wbrew nazwie żadnych tu babek a tylko sami faceci, cztery starsze już „zwierzaki” estrady. Ich trzy silne gitary – w tym dwie basowe i wyrazista perkusja wysyłają słuchaczy w podróż stylami hardcore, post-punk i noise. Bryluje Scott McCloud, lider i wokalista. Jest czadowo: brzmienie przeważnie skaliste, czasem snuje się coś z klimatu The Doors. Muzyka zahacza o psychodelię końcówki ery Wodnika. Generalnie to brudny rock – taki, jaki IB-tygrysy lubią najbardziej i męskie hormony hulają po scenie. To oznacza spontaniczne, znane z koncertów sprzed 4 dekad młodzieńcze „kicanie” gitarzystów, całkiem lekko jak na 60-latków! Rozgrzani panowie rozbierają się do T-shirtów, a tego dnia wiało chłodem. Wigor artystów udziela się widowni, zaraża taneczną energią. I przy Girls Against Boys lecą w górę marynary na wzór koncertów rock&rolla. Po prostu, świetne wibracje, najlepsza partia na IB. Dla tych, którzy przyszli tu po dobrą muzykę, a nie otępiający trans, to prawdziwa uczta sumująca festiwalowe wrażenia.

Na taki bilans składa się też pewien happy-end. Sukces kończy trudną sytuację organizatorów, gdy widniejący w programie (na papierze) zespół Escape-ism nie zdołał przylecieć z USA. Zabrakło więc ważnych artystów z oficyny wydawniczej Dischord Records – goszczonej na IB wytwórni płyt.

Za to poznaliśmy nowe zjawisko muzyczne. Dobrą podmianą okazał się bowiem występ w Lublinie wrocławskiego kwartetu sneaky jesus – freestylowego, tak w ogóle. A dlaczego Jezus ‘przebiegły’ i z małej litery – nie wiedzą sami. Grupę tworzą grający wspólnie od 2019 roku trzej 20-latkowie: Maciej Forreiter – gitara, Beniamin Łasiewicki – basówka, Filip Baczyński – perkusja. Ten rozigrany narybek dogląda i „matkuje” im starsza o dekadę liderka grupy, Matylda Gerber. Na dwóch saksofonach atrakcyjnie dokłada swój talent do nut pisanych młodą krwią partnerów. sneaky jesus idzie w muzyce szerokim spektrum, acz przeważnie wybiera wartko pulsujący jazz i breakbeat. Wokół mocnego rytmu buduje harmonię dźwięków, która wciąga słuchacza w inny wymiar, w emocje. Basowy groove jest znakiem rozpoznawczym ich freestylowego brzmienia. Warto wrocławianom się przymilić, by do nas wrócili.

Dzień wcześniej też się działo…

W sobotę 9 lipca na wygrodzonym terenie festiwalu bawi się blisko 4 tys. osób. To mega piknik. Trudno swobodnie przejść, usiąść wśród rozsianych po kampusie ludzi. Najpierw słyszą Anushkę Chkheidze z Gruzji, skąpaną w swej elektronice. Później polska Niemoc – trio uprawiające nieskrępowaną zabawę graniem na dwóch gitarach i keyboarddzie plus syntezator. Z nich płyną instrumentalne utwory lekkie, przestrzenne, o rozproszonej energii. Taki późny „new romantic” jako aperitif przed występami gigantów muzyki – tej konkretnej.

Od godz. 20.30 pora na rockowisko, energia zagęszcza się. Z oficyny Dischord Records melduje się na scenie Soulside. To starsi panowie, skład jeszcze z początku lat 80., a w planie mają wydanie nowego albumu studyjnego. Soulside gra hardcore’owo, jakiś dziwny mariaż różnych nurtów rocka. Muzyka ich ciężka, niepokojąca w odbiorze. Wokal nie jest najlepszą stroną zespołu, bo siwy i trwale rozczochrany Bobby Sullivan przez swoje 70 lat już się naśpiewał. Skutek taki, że w pewnej chwili wokalistę zastępuje czarnoskóry Skeeter Thompson z bratniego zespołu Scream i koncert toczy się dalej. Widownia cała w tańcach, czekająca na…

Godflesh i Scream

Brytyjska legenda industrialnego metalu, niektórzy mówią: death-metalu, to duet bezkompromisowy, gdy idzie o ostrość brzmienia. Goldflesh od lat 80. tworzą gitarzyści Justin Broadrick i Ben Green – oraz sztuczny inteligent na perkusji. Salwy z tego automatu dają złowrogi rytm, wokół którego owija się linia melodii – efekt podobny, jak dzień wcześniej u Squarepushera, również Brytyjczyka, który strzelał z takich „dział”. Pożyczają sobie?

Grając rock najcięższego kalibru Godflash tworzy muzyczny spektakl, który wciąga uczestników jak czarna dziura. A to tylko dwaj ludzie w czerni, dwie gitary: solowa – bardzo ostro tnąca i basowa – miażdżąca swym ponurym brzmieniem. Niewidoczna perkusja celnie bombarduje zmysły publiki. Z charczenia tekstem płynie jakiś tajemny przekaz. Bo odbiorcy tej treści potakująco, rytmicznie kiwają głowami. Sam stoję pośród nich i bezwiednie naśladuję. Tak oto kilka tysięcy ludzi na błoniach znów we wspólnocie rocka. Głowa przy głowie, jeden wspólny oddech zbiorowości – na ile zdrowy w ramach kolejnej fali Covid? To pytanie zostaje zepchnięte na peryferia mózgu przez wizualizacje. Komputer wylewa na telebim oślepiającą cyfrową bryją. Sporo w niej symboli religijnych-inaczej, a fantasmagorie przechodzą wszelkie granice smaku. Omamiona publiczność giba się magnetycznie.

Po tym kataklizmie już „tylko” zwykły hard rock prezentuje Scream. Kolejna czwórka dynamicznych przedstawicieli wytwórni Dischord Records gra ostro, jednak melodyjnie. Właśnie przy Scream następuje prawdziwie wyzwolona zabawa publiki pod sceną. Całą imprezę robi wokalista Peter Marc Stahl – istny trotyl. Drobny, gibki facet śpiewając na scenie robi tyle ruchu, że można by nim obdzielić kilka innych koncertów. 63-latek skacze po rampach i głośnikach, stale zaczepia widownię, pyta o wrażenia, zagaduje nawet o rząd i politykę. Jest niezmordowany, acz pod koniec występu znika za kulisami. Zastępuje go Scott McCloud z Girls Against Boys. Zabawa trwa. Występ kończy pyszny happy-rockowy kawałek „Walking by Myself”. Widownia szaleje w tańcach na wydeptanej już łączce. A dochodzi pierwsza po północy.

Wcześniejsze koncerty

W piątek uwagę na scenie przykuwa Fågelle – blond Szwedka. Niekoniecznie urodą, na dodatek w czarnym stroju z białą kryzą. Jej występ to etniczny głos modulowany jakby dobiegał z fiordu – płaczliwy, dojmujący. Wsparciem jej „śpiewu” była gitara i liczne przetworniki dźwięku. Na trawie przed sceną trwało senne leżakowanie widowni. Bo jak to tańczyć…

Obudził wszystkich Lean Left. Ten kwartet, z założenia jazzowy, ma w repertuarze demolowanie swych gitar – przy akompaniamencie saksofonu i perkusji. Dwaj gitarzyści wyżywają się na instrumentach szarpiąc struny, tłukąc pięściami, szorując nimi o scenę, trąc ryżową szczotką, tłukąc tacą i kijem. Dźwięki wydobywane z maltretowanych gitar trudno opisać, a ów sprzęt grający wygląda niczym pojazdy w filmie „Mad Max”. Do taktu zawodzi saksofon o spazmatycznym brzmieniu, cały występ przypomina happening, nie jazzowy koncert. Czynią to muzycy z zaawansowaną już siwizną na skroniach. Ich łomot publiczność przyjmuje z entuzjazmem, co potwierdzają tańce na łączce pod estradą.

Po przerwie na scenie króluje wielka laserowa machina, nad nią zawisa telebim. A z trzewi mega komputera płyną błyskające cyferki. Pomiędzy nimi staje samotny dyspozytor mocy: Squarepusher – taki nick sceniczny nosi Tom Jenkinson, gwiazda brytyjskiej elektroakustyki. Swój koncert zaczyna salwą stroboskopów przy eksplozji basów. Później jest już tylko mocniej. Transowe dźwięki podążają za tym „światłem”. Drum’n’bass grają u niego generatory – muzyk akompaniuje im tylko na swej gitarze. I daje wirtuozerski popis gry, który zmaga się jakby z technologicznym żywiołem, w końcu ulega cyber-mocy. Awangardowy trans sprawia, że łączka pod sceną cała drga od „tańczących” inaczej.

Początek festiwalu

W czwartkowy wieczór na starcie imprezy stanęli kolejno: NIMF (Irlandia), Nanga (PL), Bandit Bandit (Francja). Po nich wyczekiwany Pablopavo i jego Ludziki – w sumie 6 muzyków, dających retrospektywę z 8 albumów swego dorobku. A że są wszechstronni, trudno ich zaliczyć do konkretnego stylu. Poezja, którą opowiada w piosenkach Paweł Sołtys penetruje rzeczywistość, bezkompromisowo („Karwoski”, „Brązowy i Niebieski”). Ludziki grają więc świetną muzykę z tekstem. Lubelscy widzowie potwierdzają to owacją i tańcami na trawiastym „proscenium”. W zamian dostają długie bisy.

Młode trio Dlina Volny z Mińska zaskoczyło słuchaczy dojrzałym brzmieniem elektro-muzyki (new-wave, post-pank). Jego wokalistka Masza Ziniewicz śpiewa efektownie i wrażliwie, głosem o wielkiej skali. Towarzyszy temu jej naturalny, zmysłowy pląs, śpiewa spontanicznie tańcząc. Wygląda to nawet jak wystudiowana choreografia – jeśli ktoś uprze się tak poczytać te ruchy. A propos, mimo północy ruch panował także przed sceną, istna balanga. I miło, gdyby zespół ten do nas powrócił. Warto promować białoruskich artystów.

W sztuce wizualnej festiwalu były do obejrzenia wystawy: „Głosy Lublina” – Zmicer Waynowski (Białoruś) w siedzibie Warsztatów Kultury, a tam również wystawa portretów autorów i okładek książkowych – Bałagan z cyklu „Wschodni Express”; a na błoniach pod Zamkiem „Yellow & Blue” – Klub Ilustratorów Pictoric; w Zaułku Hartwigów foto-wystawa „Portrety” Ireny Jarosińskiej; na placu Po Farze „Support Ukraine PIC: Obraz wojny” – również Pictoric.

Festiwal – produkt Warsztatów Kultury w Lublinie, gratis – cieszył się ogromnym powodzeniem, również gości z całej Polski. Nawet, jeśli nie wszystkie spotykane tu brzmienia można nazwać muzyką… Wygrodzony teren każdorazowo odwiedzało min. 2-3 tysiące ludzi. Było bezpiecznie i przyjaźnie. Warto nadmienić, że Inne Brzmienia łączą kilka pokoleń na równi zasłuchanych, od 3, 4-latków do seniorów pod 80-tkę. Marek Rybołowicz

News will be here