Konfrontacje z covidową dekadencją, cz. 2

Lubelskiej publiczności podobał się skandalizujący spektakl „wodny” Teatru im. A. Fredry w Gnieźnie pt. „Historia przemocy”

Jak już podkreślałem w pierwszej części relacji, przed tygodniem, trwające od 23 września do 25 października 2021 Konfrontacje Teatralne mocno różniły się od tych, do których przywykli teatromani. Wystawiono 10 spektakli – kontemplacyjnych i naznaczonych bólem istnienia, z których pierwsze omówiłem w poprzednim odcinku, a teraz pozostałe cztery.


W połowie festiwalu widzowie obejrzeli dojmujące przedstawienie „Psy ras drobnych” na podstawie egzystencjalnej prozy Olgi Hund. Tytuł jest aluzją do schronisk dla zwierząt, które tam pędzą swe życie w podobnej traumie, jaką ludziom zapewnia szpital psychiatryczny. Reżyserka Iwona Kempa w sztuce lustruje oddział żeński szpitala, dając nam próbkę „pobytu” w tej instytucji. Sześć jej aktorek daje popis psycho-zaburzeń z takim kunsztem „jakby tam były”. Słyszymy monologi kobiet o ich życiu na wolności splątanym chorobą: przygnębiające, intymne, tragiczne. To okaleczenia, próby samobójcze, zbrodnie. Wszystko w aurze przekleństw. Szczere do bólu zadają nieme pytanie: Czy to one są chore, czy rzeczywistość wokół nich?

Ten nasz szpital jest jak okręt, taka arka, w której buja się na falach mnóstwo zagubionych – słyszymy od pacjentek. Na myśl przychodzi też świątynia, gdy pani doktor niczym kapłan podaje im psychotropy jak komunię św. Czasem te chore beztrosko się bawią, przebierają odgrywając dziecinne scenki. Po chwili żrą się i klną, rzucają w siebie przedmiotami. To przestrzeń pełna emocjonalnego wrzenia: raz nadmierna impulsywność raz apatia, krzyki i erupcja wulgaryzmów. Z dystansem patrzy na to wszystko personel placówki uosabiany przez panią doktor. Do czasu. Czuje na sobie ten rollercoaster ich manii albo apatii, odtrącenia, samotności. Kobiety w końcu wpadają w szał i demolują salę. Nie wytrzymuje tego lekarka, sama dostaje obłędu i przyłącza się do pacjentek, utożsamia z nimi. Na ich prześcieradłach czytamy wielkie napisy: „Dość”! oraz „Strajk”! I nie trzeba odkrywcy by stwierdzić tu żywą analogię do niedawnych protestów pod hasłem Strajk Kobiet. Krąg zajęć terapeutycznych przynosi pytanie: „Co w życiu pragniesz najbardziej?” Odpowiedź brzmi właściwie jednomyślnie: miłości! Niektóre tylko dodają: i pieniędzy…

Uwaga! To nie jest sztuka dla sztuki, autorki naprawdę wtrącają się w życie intymne Polaków – dając spektakl wysoce wrażliwy, pokazany z dużym szacunkiem dla chorych psychiatrycznie.

Lubelski akcent festiwalu

16 października w Konfrontacjach był to spektakl Teatru Osterwy „Nora”. Sztuka mówi o metamorfozie kobiety zajmującej się wyłącznie domem. Tego wymagają obyczaje, stereotypy rodzinne i społeczne mieszczan przełomu XIX i XX wieku w Norwegii. Eleonora ma być szczęśliwa u boku męża, Torvalda – takiej postawy oczekuje od niej otoczenie i przyjaciele domu. Kobieta nie godzi się ze swym położeniem. Ekspresja jej zachowań, frywolne pozy w rozmowach, jej zalotność pokazują, że jako „kura domowa” czuje się niespełniona. Potrafi oddać to w ekstatycznym tańcu. Mąż nie rozumie skomplikowanej kobiecej natury. Dochodzi więc do scysji, awantury. Potulna dotąd kobieta reaguje erupcją gniewu i opuszcza dom, rodzinę. Na odchodne słyszymy jej eksklamację dobrze znaną rodakom: „Wypier….!” – zresztą nie jeden raz w tej inscenizacji. Tak kreatywnie odczytał powieść Ibsena Kuba Kowalski, warszawski reżyser. Kładzie on akcent na wyemancypowaniu tej skandynawskiej damy, która długo nie wiedziała o swej „skazie” – tak utrudniającej życie kobiet w dzisiejszej Polsce. Pisałem o tym dobitnie po premierze przedstawienia, w czerwcu br. Wówczas suplementem do sztuki był skandalizujący happening jej warszawskich autorów, już po spektaklu (recenzja jest dostępna w Internecie po wpisaniu „Nora po lubelsku, Nowy Tydzień”).

Dramat podany lekkim piórem

To zrobił Tadeusz Słobodzianek, pisząc komediodramat „Fatalista. Singerowska historia w V aktach” wystawiony przez Scenę Gustawa Holoubka z Warszawy. Sztukę, z finezją napisaną, równie finezyjnie reżyserował Wojciech Urbański. W minimalistycznej scenografii ukazuje on skomplikowane relacje społeczne Polaków i Żydów, daje obraz rodziny Szwarc w Warszawie tuż przed agresją hitlerowską. Beniamin i Lea wiodą swobodne, jak na szabasowych Żydów, dostatnie życie. Nawet dość swawolne. On, syn rabina, ma kochankę. Ona ma dwóch kochasiów. Poetą sobie pomiata, lecz taki generał Wieniawa-Długoszowski, w jej życiu zajmuje dużo miejsca. Ten ułan, amant odwiedza kobietę pod nieobecność męża. Realizując swe zaloty barwnie przy tym opowiada Lei scenki z życia polskich elit polityczno-wojskowych. I pośrednio kreśli obraz II Rzeczpospolitej. Dla niego Lea jest Lilą, gdyż ona przekracza polskie standardy… będąc tak kochliwą Żydówką. W niej samej widać silny przejaw emancypacji od ról żony i matki tak uświęconych w żydowskiej tradycji. To brawurowo zagrana rola przez Magdalenę Czerwińską.

Beniamin jest zagubiony w swym romansie, czuje się fatalistą – zgodnie z filozofią Spinozy, którego czyta. Lea świetnie ogarnia całość: swego poetę, ułana, a także problemy Bena. Wspiera kochankę męża, gdy Dora komunistyczna aktywistka gości w domu Szwarców z Aurorą – córką Beniamina. Jego synowie są z nią zaprzyjaźnieni.

Długoszowski stara się być oparciem dla Szwarców w ich trudnym położeniu tuż przed nadciągającym widmem holokaustu. Załatwia im emigrację do Rzymu, jednak ten ratunek nie zadziała. Już w pierwszych dniach wojny Lea i jej synowie giną od niemieckiej bomby. Nasz fatalista cudem nie ucierpi w tym ataku. I jeszcze sobie żarty z tego robi.

Beniamin wnosi w tę smutną historię pogodę ducha i absurdalny humor. A skoro już uciekł śmierci w holokauście, później próbuje odnaleźć się w czasach między Hitlerem a Stalinem. Szczęściarz przetrwa w zdrowiu okres wojny, a już w PRL urządzi się wygodnie z pewną zaradną kobietą. Tak oto nasz bohater, Żyd-fatalista wygrywa główny los w loterii życia. I w końcu optymizm cechuje tę sztukę, pisaną wszak w trudny czas pandemii, z premierą w lutym br. To drugi z najlepszych spektakli tegorocznych Konfrontacji.

„Historia przemocy”

Niemały trud zadała sobie ekipa techniczna Teatru Aleksandra Fredry w Gnieźnie, by zaskoczyć widza. Instalacja do spektaklu zajmuje bowiem dużą ciężarówkę, rozkładano ją cały dzień. Efekt? Basen wielkości tego, jaki widzimy przez szyby apartamentowca Unia Art Residence, nieco płytszy, można było zobaczyć w sali głównej CK jako scenę spektaklu. Brodząc tu w wodzie powyżej kostek Edward – emigrant z Polski, w długim monologu oddaje atmosferę Bożego Narodzenia spędzanego w Paryżu. Wymiętolony opłatek, zdawkowe życzenia, nudna pasterka. Dekadencki Paryż ma na to swój sposób. Przed rozterką ponurych świąt uchronią go dwaj kumple – geje. Cała trójka odbywa swawolne zaloty pławiąc się w wodzie, chlapiąc, taplając. Są pijani winem i dziką pożądliwością, wulgarni i obleśni – tak przynajmniej oddają to sceniczne środki wyrazu.

Gdy do zabawy włącza się Reda, arabskiego pochodzenia, wspólna orgia sięga szczytów. Na koniec w grze zostaje Edward i ów przybysz. Wyraźnie sobą zafascynowani, odbywają jakiś taniec godowy. Wspólne czołganie w wodzie i harce przechodzą w ostre sceny erotyczne – wszystko na mokro. Ich uniesienia podkreśla wieloznacznie presto saksofonisty grającego tu na żywo.

Coraz bardziej „odlotowo”…

Scenografia w tle ma slajd z dżungli. Czy sugeruje to dziką naturę, jaką prezentuje rozigrane towarzystwo? Czyżby tropikalna ulewa? – gubi się widz, skoro z sufitu leją się na scenę strumienie wody. Dlaczego? W noc tych wydarzeń w Paryżu padał rzęsisty deszcz – to wyjaśnia pomysł umieszczenia sceny dramatu w wodzie.

Tapla się w niej i siostra Edwarda, „umoczona” we własne problemy, w dżungli Paryża. Próbuje wybić mu z głowy ten związek z Arabem, jednak brat „olewa” ją – również wodą – i oburzony nazywa rasistką! Ed jest już owładnięty urokiem Redy, wsiąka w ten związek. Trwa ich romans, który symbolizują kolejne brewerie w wodzie, gdzie dokazują, lubieżnie całują. Toczą długie rozmowy o seksie, wzajemnym pożądaniu mężczyzn, o gejowskim świecie. Coraz ostrzej randkują i Ed się na to godzi. Gdy kolejny raz przyjmuje u siebie arabskiego kochanka, ten staje się agresywny. Dochodzi do przemocy.

Teraz Edward zwierza się siostrze z ponurej prawdy: – Reda bił mnie i kopał, groził pistoletem, brutalnie „wyru…” kilka razy, okradł ze smartfonu. Ten gwałt w wieczór wigilijny nie robi wrażenia ani na policji, ani na lekarzu mającym dokonać autopsji poszkodowanego. Obolały Ed popada w apatię, depresję, jest sam. Teraz i on stał się rasistą. – Ta prawda nas zjada – podsumowuje w strugach wody. Przejmujące fortissimo saksofonu kończy tę sztukę opartą na faktograficznej powieści Édouarda Louisa z 2016 roku.

Ewelina Marciniak (reżyseria i scenografia) przedstawia nam ewidentną prowokację teatralną, która ma epatować agresją i to robi. Dominują tu sceny przemocy i absurdalnej reakcji na przemoc.

Ta „wodna inscenizacja”, jedyna taka w Polsce podoba się, o czym świadczyły brawa widowni. Jednak paradoksalnie oklaskiwano symbolikę wielkiego zła. Może dlatego nikt z zagadniętych po spektaklu nie chciał wypowiedzieć się o wrażeniach tych dwóch godzin. Bo teatr jest źródłem metafor, lecz te trudno dostrzec, gdy zostają przytłoczone bezmiarem złych emocji. Tu przesiąkają one tkankę sztuki wraz z wodą będącą głównym rekwizytem. 25 października „Historia przemocy” zamknęła Konfrontacje 2021. Jaka ulga…

Marek Rybołowicz

 

News will be here