Krasnostawianin otarł się o szczyt Ameryki

Do zdobycia najwyższej góry obu Ameryk, Aconcaguy o wysokości 6960,8 m, Marcinowi Drasowi zabrakło ok. 500 m. Przeszkodziła fatalna pogoda. – Mimo wszystko to była wspaniała przygoda – mówi podróżnik z Krasnegostawu, który już planuje kolejne wysokogórskie wyprawy.

Marcin Dras mieszka w Krasnymstawie i prowadzi własną działalność gospodarczą. Dzięki temu ma nienormowany czas pracy i może oddawać się swojej największej pasji – górskim wycieczkom i wspinaczce.

– Pojawiła się ona wraz z pierwszymi wyjazdami w Tatry – mówi w rozmowie z „Nowym Tygodniem”. – Góry okazały się dla mnie odskocznią i wyciszeniem. Z drugiej strony dostarczają emocji, jakich nie mamy możliwości doświadczyć na nizinach. Jeżdżę w góry, bo po prostu są – dodaje krasnostawianin.

Miłość krasnostawianina do gór nie skończyła się na Tatrach. Szybko zrozumiał, że chce czegoś więcej. Z żoną zdobyli Kilimandżaro w Tanzanii (najwyższa góra Afryki i jedyne miejsce na Czarnym Lądzie, gdzie śnieg jest całoroczny, mierzy 5895 m n.p.m.) oraz Kazbek, jeden z najwyższych szczytów Kaukazu na granicy Gruzji z Rosją o wysokości 5054 m n.p.m. Ostatnio postanowił wspiąć się jeszcze wyżej. Właśnie wrócił z Argentyny, gdzie próbował zdobyć Aconcaguę (6960,8 m n.p.m.), najwyższy szczyt Andów, Ameryki Południowej i w ogóle obu Ameryk (Denali, dawniej Mount McKinley, na Alasce, najwyższy szczyt Ameryki Północnej ma 6190 m wysokości).

Właściwe wejście na Aconcaguę krasnostawianin i jego koledzy z ekipy wspinaczkowej, rozpoczęli 29 grudnia 2022 r. na wysokości 2800 m. Słońce prażyło, było ok. 25 stopni Celsjusza.

– Pierwszy odcinek do Confluenci, położonej na 3400 m, to ok. cztery godziny fajnego trekkingu z bagażem podręcznym – opowiada Marcin Dras (większe bagaże niosły muły). 30 grudnia rozpoczęło się tzw. wyjście aklimatyzacyjne po południowej ścianie Aconcaguy, znajdującej się na wysokości ok. 4000 m. Na przemian padał deszcz i śnieg, ale jak wspomina podróżnik, i tak było super, bo widokowo Andy robią ogromne wrażenie. W sylwestra celem wspinaczy była główna baza Aconcaguy – Plaza de Mulas (4300 m). Trekking na nią zajął w sumie ok. 10 godzin. – Załadowaliśmy większość bagaży na muły i ruszyliśmy. Pogoda nie rozpieszczała. Początkowo wiał silny wiatr, a później padał śnieg. W dużym śniegu doszliśmy do bazy. Sylwester był symboliczny, każdy był bardzo zmęczony – wspomina pan Marcin.

Nowy Rok przywitał śmiałków piękną pogodą. 1 stycznia 2023 r. był dniem odpoczynku. Wspinacze godzinami obserwowali topiący się na pełnym słońcu śnieg, ale były też przykre chwile. Okazało się, że jedna z pań znajdujących się w ekipie ma za niską saturację i wodę w płucach. – Na tej wysokości to wyrok – zauważa krasnostawianin. – Trzeba było wezwać helikopter, który przetransportował naszą koleżankę do bram parku.

2 stycznia wspinacze mieli pierwsze wyjście aklimatyzacyjne do Plaza Canada na wysokość 5000 m. Dras pamięta, że było fajnie, widokowo wręcz rewelacyjnie. Wieczorem okazało się jednak, że trzy kolejne osoby z grupy nie domagają. Mają za wysokie ciśnienie, dalej iść nie mogą. Zapadła decyzja bo zrobić dodatkowy dzień resetu.

4 stycznia rozpoczęło się wyjście do drugiego obozu, tzw. Nido, położonego na wysokości 5550 m. – Tu pogoda dała kolejny popis. Namioty na wysokości 5400 m rozstawialiśmy w padającym śniegu. W nocy mocno się męczyłem. Często się budziłem, by odetchnąć pełną piersią. Brak tlenu w powietrzu już dawał się we znaki – wspomina nasz rozmówca.

5 stycznia ekipa zeszła do pierwszej bazy zostawiając namioty w Nido. 6 stycznia był kolejnym dniem resetowym. Krasnostawianin przyznaje, że po raz pierwszy poczuł wtedy coś w rodzaju zmęczenia. Pił dużo wody i spacerował.

– 7 stycznia zdecydowaliśmy się na wyjście do akcji szczytowej. A to oznaczało, że idziemy do Nido na nocleg. Gdy doszliśmy na miejsce, zastaliśmy namioty zasypane śniegiem – opowiada. – Po odkopaniu namiotów wszyscy poszli spać, ale w nocy znów pokryły się grubą warstwą śniegu, a dodatkowo całe skute były lodem. Wydobycie się z namiotów zajęło ok. 3 godziny – opowiada Dras. – Później wszystko trzeba było spakować i przenieść na wysokość 6000 m, do tzw. Plaza Colera. Po raz pierwszy byłem na takiej wysokości i o dziwo czułem się rewelacyjnie. Parę dni przygotowania organizmu dało efekt. Aklimatyzacja działała. W Colerze było bardzo dużo śniegu i po rozłożeniu namiotów jeszcze go dopadało. Wtedy uważałem, że w ogóle nie wyjdziemy z Colery, ale nasz lider Tomek i przewodnik Cezar polecili nam, by być gotowym do wyjścia o 4.00 następnego dnia – mówi Marcin Dras.

Atak na szczyt Aconcaguy przypadł na 9 stycznia. Wzięło w nim udział 12 osób (początkowo ekipa składała się z 16).

– Szliśmy z liderem oraz trzema przewodnikami lokalnymi. Pogoda była rewelacyjna, brak wiatru, piękna aura, mróz ok. minus 20 stopni. Według mnie z bazy nie powinny wyjść jeszcze trzy osoby. Miały słabą saturację i były osłabione, co było widać. Niemniej szliśmy. Było coraz wyżej, coraz ciężej, ale też coraz piękniej – opowiada.

Przy podejściu do tzw. Independencji (na 6300 m) szef grupy zarządził odpoczynek. Po nim wszyscy ruszyli w kierunku tzw. trawersu (fragment drogi wspinaczkowej, która nie pnie się do góry, lecz prowadzi mniej więcej w poziomie, w poprzek zbocza, ściany czy płyty).

– Już wyjście na jego początek pozbawiło nas złudzeń. Śniegu jest za dużo. Na ścieżce śnieg po kolana, a kij wbity obok zagłębiał się po rękojeść, co oznaczało, że na trasie leży co najmniej 1,3 m luźnego, niezwiązanego śniegu. A przed nami był trawers do Canallety i najbardziej stromy odcinek – wspomina krasnostawianin. – Po naradzie z lokalnymi przewodnikami zapadła decyzja o odwrocie i noclegu w Colerze (6000 m).

10 stycznia pogoda była jeszcze gorsza. Do padającego śniegu dołączył porywisty wiatr. Według prognoz przez pięć kolejnych dni miało wiać z prędkością ok. 110 km/h. – Z trudnością składaliśmy namioty, ośnieżone i oblodzone, a jeszcze zabierane przez wiatr. Wyjście z Colery to już osobna historia, tak wiało, że z obozu wychodziłem tyłem – wspomina pan Marcin.

Poniżej Canady (5000 m) okazało się, że część ekipy została znacznie w tyle za naszym rozmówcą, liderem Tomkiem i przewodnikiem Cezarem. Cała trójka ruszyła im na pomoc.

– Byli mocno zmęczeni i pomogliśmy im nieść plecaki do miejsca, gdzie czekała reszta grupy. Wieczór w Plaza de Mulas był jednak pozytywny. Okazało się, że wszyscy nam gratulowali. Byliśmy jedyną grupą, która podjęła w tamtych dniach próbę ataku szczytowego. Doszliśmy do wysokości 6430 m.n.p.m. Do szczytu Aconcaguy zabrakło ok. 500 m. To trzy godziny drogi, a całe wejście na tą górę to ok. 100 godzin – zauważa Dras.

Choć najwyższego szczytu Ameryk nie udało się zdobyć, całą wyprawę krasnostawianin ocenia bardzo pozytywnie i jest przekonany, że nabyte doświadczenie z pewnością zaprocentuje przy kolejnych wyprawach, które już ma w planach.

– I, co ważne, poznałem grupę bardzo fajnych ludzi. Po wyjściu z Parku Aconcagua spędziliśmy jeszcze kilka dni w Argentynie. Obejrzeliśmy m.in. winnice w Mendozie i Buenos Aires, ale to już zupełnie inna historia… – podsumowuje nasz rozmówca.

Karol Garbacz

News will be here