Ktoś zarobił miliony. Nam podrzucił odpady

– Tysiąc ton odpadów tylko czekają na pożar – mówią przerażeni mieszkańcy bloków przy ul. Przemysłowej we Włodawie, obok których powstało nielegalne składowisko odpadów plastikowych.

Kolejne tiry pełne zużytych butelek plastikowych i innych podobnych produktów przyjechały kilka dni temu na teren obok byłej mleczarni. Na szczęście starosta wykazał się refleksem i natychmiast po otrzymaniu pierwszych sygnałów zwołał w trybie nadzwyczajnym posiedzenie zespołu zarządzania kryzysowego. I machina poszła w ruch. W ciągu kilku godzin prokurator, policja, straż pożarna i wszelkie inne możliwe służby i inspekcje były na miejscu. Przesłuchano dzierżawcę terenu, którym jest osoba odpowiedzialna za zorganizowanie tego „śmietniska”. Prokurator, będący na miejscu, zabezpieczył dwa tiry – jeden już w części rozładowany, drugi w całości zapełniony odpadami. Do piątku stały na terenie składowiska.

Zdaniem starosty Andrzeja Romańczuka, podjęcie natychmiastowej decyzji było podyktowane realnym zagrożeniem – dla środowiska i przede wszystkim dla mieszkańców. – Widzimy, co się dzieje z odpadami w Polsce, jak często w sposób dziwny płoną, często przez wiele dni. Nie mogłem pozwolić, aby tego typu „tykająca bomba” czekała na wybuch. Człowiek, który sprowadził te odpady, nie ma żadnych pozwoleń, ani – z tego, co wiem – w ogóle o nie nie zabiegał. To jest skrajna nieodpowiedzialność.

Według naszych niepotwierdzonych informacji już dwukrotnie dochodziło na tym składowisku do zaproszeń ognia, na tyle jednak niewielkich, że nie stanowiły zagrożenia. Sprawcą wwozu odpadów do Włodawy jest lokalny przedsiębiorca, który – jak widać – nie ma zielonego pojęcia o koniecznych procedurach oraz ewentualnym zagrożeniu. Wielu powątpiewa, że on sam stoi za tym procederem. – To zapewne jest zwykły „słup” – mówi nam anonimowo urzędnik. – Tu wchodzą w grę tak olbrzymie pieniądze, że ludzie odpowiedzialni za sprowadzanie odpadów żerują na podstawionych osobach, nieświadomych odpowiedzialności. Organizatorzy procederu zarabiają miliony złotych na wwozie odpadów, zaś organy ścigania łapią owe „słupy”. Także właściciel gruntu pozostaje z problemem.

Teraz gigantyczny problem ma również burmistrz Włodawy. Musi pozbyć się tego odpadu. Czyli albo wysłać tony odpadów tam, skąd przybyły – np. do Danii, albo też zutylizować je u siebie – w zakładzie zagospodarowania odpadów. Koszt utylizacji tony to ponad 250 zł, więc łatwo policzyć, iż tysiąc ton to setki tysięcy zł. Dlatego burmistrz zwołał w trybie pilnym sztaby zarządzania kryzysowego. Myślą, jak wyjść opresji jak najmniejszym kosztem. Burmistrz być może będzie musiał usunąć odpady z tej posesji w ramach tzw. wykonania zastępczego, gdyż porzucone odpady stanowią realne niebezpieczeństwo. Już wiadomo, że obciążenie kosztami „słupa” jest mało realne, choć zgodne z prawem. Problem może mieć też właściciel nieruchomości (pochodzący spoza powiatu), od którego ów włodawski „biznesmen” dzierżawił grunt. Na nim to bowiem de facto – jako właścicielu gruntu – ciąży obowiązek usunięcia odpadów. Wątpliwe jest jednak, by był on skory do wydania potężnych kwot za coś, czego nie zrobił.

Prokuratura wszczęła postępowanie z urzędu i zmierza do postawienia sprawcy zarzutów pod kątem art. 183 kk. (przeciwko środowisku), które jest zagrożone karą do 5 lat. Ponadto policja zamierza ukarać go mandatem z kodeksu wykroczeń. Swoje robi również Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska, który już w lutym wydał zarządzenie o nakazie spełnienia wszelkich wymagań, by składowisko mogło funkcjonować. Może nałożyć też kary, podobnie jak straż miejska, sanepid czy nawet inspektor nadzoru budowlanego.

Jak zatem widać „recykling po włodawsku” to kiepski interes, przynajmniej dla miejscowego „biznesmena”.

* * *

Przypomnijmy. O kłopotach z wysypiskiem pisaliśmy już w końcu stycznia. Wtedy jednak opisywaliśmy perypetie pracowników jednoosobowej firmy WKA RECYKLING, którzy nie mogli doprosić się wynagrodzeń. Główna działalność firmy to „odzysk surowców z materiałów segregowanych”. Zajmujący się odzyskiwaniem surowców wtórnych zakład działa w budynkach i placu obok byłej spółdzielni mleczarskiej we Włodawie. WKA Recykling zatrudniał wtedy ok. 15 pracowników. Wszyscy pracowali na czarno, gdyż właściciel wziął od każdego dane do spisania umów, ale nigdy ich im nie wręczył. „Towar” przywożono kontenerami z Danii i Szwecji z międzyładowaniem koło Wrocławia. We Włodawie sortowano surowiec, który następnie wyjeżdżał w nieznanym kierunku. Dokąd? (gd)

News will be here