Do naszej redakcji przyszła pani Maria Stokowska, której tata był znanym lubelskim adwokatem. Poszukując śladów jego działalności, zajrzała też do lubelskiej Izby Adwokackiej, ale okazało się, że teczka z dokumentacją dotyczącą jej ojca, Wacława Bartkowicza, jest pusta.
Niewiele osób zna życiorys tego ważnego lublinianina. Urodził się 28 września 1892 r. w Nowej Wsi w powiecie lubartowskim. Pochodził z chłopskiej rodziny, ale jako bardzo zdolny uczeń został zauważony i doceniony przez proboszcza z parafii w Sernikach, gdzie służył jako ministrant. – Ksiądz proboszcz wystarał mu się o stypendium i wiem, że tato później uczył się w najlepszym w tych czasach Gimnazjum im. St. Staszica (obecnie I LO – red.) – mówi pani Maria. – Zresztą, później, już jako adwokat, bardzo cenił wykształcenie i starał się zawsze pomagać zdolnej młodzieży, również goszcząc ją u siebie w domu – dodaje.
Początkowo Wacław Bartkowicz planował wejść na drogę kapłaństwa, ale zmienił swoje plany, gdy jako młody kleryk w wieku 24 lat zamieszkał na stancji przy ulicy Niecałej, prowadzonej przez swoją przyszłą teściową. Jego uwagę zwróciła mieszkająca w tym samym domu młoda panienka, Zofia. Z wzajemnością zakochani młodzi wzięli ślub w Lublinie 27 czerwca 1916 roku. Doczekali się pięciorga dzieci: Stanisława (ur. 5 XI 1917 r.) i Krystyny (26 IV 1920), Władysława ( 8 VIII 1923 r.), Tadeusza (22 I 1928 r.) i Marii (8 XII 1936 r.). Wacław Bartkowicz dwa lata po ślubie zdecydował się rozpocząć studia prawnicze na w nowo otwartym polskim uniwersytecie. Był w tym czasie jednym z pierwszych studentów Wydziału Prawa i Nauk Społeczno-Ekonomicznych Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Przystojny, drobny mężczyzna w okularach był bardzo pilnym studentem, o czym świadczy zachowany do dziś jego studencki dokument: indeks z ocenami celującymi. Znał trzy języki obce: rosyjski, niemiecki i łacinę. Aplikację złożył u znanego lubelskiego adwokata Jana Zdzienieckiego.
Gorący patriota, już w 1920 roku, mimo bycia ojcem dwojga małych dzieci, zgłosił się na ochotnika do obrony Warszawy podczas wojny bolszewickiej, ale ze względu na sytuację rodzinną jego prośba została odrzucona. W zawodzie adwokata zdobywał powoli pierwsze doświadczenie. Był cenionym karnistą i dzięki temu rodzina dosyć szybko przeprowadziła się z niewielkiego mieszkania do ośmiopokojowego lokalu przy reprezentacyjnym Krakowskim Przedmieściu 58. Był też jednym z pierwszych członków Rady Adwokackiej w Lublinie. – Niestety, nie wiem, jakiego rodzaju sprawy prowadził. Liczyłam na to, że szersza dokumentacja będzie w jego teczce w Lubelskiej Izbie Adwokackiej, ale tych dokumentów brakuje – stwierdziła pani Maria. Jak dodaje, portret ojca znajduje się w siedzibie Izby, teczki jego kolegów po fachu są pełne, ale dokumentów związanych z jej ojcem brakuje.
II wojna światowa
– Tata zawsze na pierwszym miejscu stawiał prawo i sprawiedliwość, to było dla niego najważniejsze – podkreśla pani Maria. Po wybuchu II wojny światowej adwokat Bartkowicz został wraz z kolegami – prawnikami aresztowany i osadzony 9 listopada w więzieniu na lubelskim Zamku. Wypuszczono go stamtąd w styczniu 1940 r. – Zwolniony został z więzienia, bo upomniała się o niego Izba Adwokacka, a ponieważ doskonale znał niemiecki, występował w sprawach cywilnych w sądzie w czasie okupacji – wspomina pani Maria.
W czasie okupacji był skarbnikiem Tajnej Rady Adwokackiej. W jego domu przy Krakowskim Przedmieściu odbywały się spotkania członków lubelskiego sztabu AK, aż do 1944 r. Konspiracja udawała się mimo mieszkających razem z rodziną żołnierzy Wehrmachtu. Tragedia wojenna nie ominęła rodziny Bartkowiczów – 17 kwietnia 1944 roku na cmentarzu przy ulicy Unickiej został zastrzelony najstarszy syn Wacława – Władysław. Parę miesięcy potem, 17 września, zmarła jego ukochana żona – mówi pani Maria. – To był ciężki czas – najstarsze rodzeństwo poszło do powstania warszawskiego i nie sądziliśmy, że przeżyją. W domu zostałam z babcią i chorym na gruźlicę bratem, Tadeuszem. Ojciec był w tym czasie albo w sądzie, albo w kościele – wspomina trudne chwile pani Maria.
W kotle
Rodzeństwo wprawdzie wróciło cało po powstaniu, ale rodzinę dotknął ciężki cios – w listopadzie 1944 r., po tzw. „kotle” w mieszkaniu mecenasa Bartkowicza, trwającym przez ponad tydzień, został on ostatecznie aresztowany przez NKWD i oskarżony o współpracę ze strukturami rozwiązanej już wtedy Armii Krajowej. Jego brat aresztowany w tym samym dniu trafił na Syberię. – W jego wynajmowanym ośmiopokojowym mieszkaniu, w czasie okupacji mieściła się siedziba lubelskiego dowództwa AK. Spotkania odbywały się tuż pod nosem zajmujących stancję żołnierzy niemieckich. Przez prawie całą wojnę nikt się nie zorientował – wyjaśnia pani Maria. – Pamiętam tamtą blokadę kancelarii u nas w domu. No, po tygodniu już mieliśmy w mieszkaniu ponad sto osób, bo przychodził klient, a jak zaaresztowany nie wracał, to przychodziła po niego reszta rodziny. Pod koniec tygodnia pod stołami w naszym mieszkaniu wszędzie spali ludzie. Żołnierze kupowali im. chleb, a ja wszystko pamiętam, bo jako mała dziewczynka kręciłam się wszędzie – dodaje pani Maria. Z więzienia Bartkowicz wyszedł w marcu 1945 r. W latach późniejszych był jeszcze kilkakrotnie prewencyjnie aresztowany a jego mieszkanie regularnie przeszukiwano. Bratu mecenasa udało się szczęśliwie wrócić z Syberii.
Etap zakonny
Po liceum pani Maria zdecydował się zdawać na prawo. Wtedy Wacław Bartkowicz zdecydował się ponownie wrócić do seminarium. – Ojciec zapytał mnie, najmłodszą z rodzeństwa, czy dam sobie radę. Mój dziadek, a jego tato, nigdy nie wybaczył mu, że nie został księdzem i myślę, że chciał się zrehabilitować, jakoś go zadowolić – zastanawia się pani Maria. W sierpniu 1955 r. wstąpił do zgromadzenia oo. kapucynów. Święcenia kapłańskie otrzymał w 1959 roku. Dopóki stan zdrowia mu na to pozwalał, nadal prowadził działalność adwokacką, występując w sądzie w sprawach zakonu (zmiany reumatyczne uniemożliwiły mu ostatecznie poruszanie się). Zmarł w klasztorze w Lublinie w 1975 roku i został pochowany w grobie zakonnym przy ulicy Lipowej a następnie, na wniosek rodziny, przeniesiono ciało do grobu rodzinnego przy ulicy Unickiej, gdzie spoczywali jego żona i syn. – Ojciec w ostatniej woli wyraźnie życzył sobie być tam pochowany. Ekshumacji dokonałam właściwie tylko dzięki pomocy ojca Mieczysława Krąpca, który podsunął mi odpowiedni werset z prawa kanonicznego. Wynikało z niego, że każdy zakonnik składa przysięgę posłuszeństwa swojemu zakonowi do śmierci. Po niej zwłoki należą do rodziny zgodnie z prawem naturalnym, które jest tu ponad prawem kanonicznym – mówi pani Maria.
Jak wyjaśnia, bardzo zależy jej na zachowaniu pamięci o ojcu – jednym z mecenasów aresztowanych w czasie okupacji, prowadzącym działalność konspiracyjną i patriocie. – Złożyłam wniosek o uzupełnienie dokumentacji w IPN, wciąż brakuje mi licznych wyroków skazujących ojca a dokumentacja jest niepełna. Brakuje mi też szeregu wyroków skazujących, bo powinny być w ojca teczce a ja mam tylko jeden i to uniewinniający – tłumaczy pani Maria. Jak dodaje, jej ojciec był niezwykłym człowiekiem, który zawsze uważał, że prawo jest ponad wszystkim i był jedynym adwokatem, który zgodził się na obronę SS-manów z Majdanka, mimo że Niemcy rozstrzelali mu w czasie wojny syna. – Uważał, że powinni dostać karę śmierci, ale mają też prawo mieć obrońcę – mówi pani Maria. IPN jest w trakcie zbierania materiałów, które do rodziny mogą trafić już w lutym.
Emilia Kalwińska