Płomienie strawiły marzenie

Wymarzone i dosyć rzadkie auto, które chełmianin kupił w Norwegii, spłonęło dzień po założeniu instalacji gazowej. Samochód stanął w płomieniach, gdy właściciel podjeżdżał pod dom. – Aż boję się myśleć, co by się stało, gdyby płomienie buchnęły na autostradzie, albo na promie – mówi matka właściciela. W warsztacie w Chełmie, w którym montowano instalację, nie poczuwają się do winy. Sprawa trafiła do prokuratury i chyba bez sądu się nie obędzie.

Volvo 850 w wersji „R” to nietuzinkowe auto. Rzadki model z czasów – jak mawiają znawcy – świetności motoryzacji. Chwalone jest za niezawodność i brak problemów w codziennej eksploatacji. A na dodatek wyprodukowane w limitowanej, kilkutysięcznej partii, dzięki czemu jest autem kolekcjonerskim. Jedno z nich wyszukał i kupił w Norwegii pracujący tam chełmianin. – To był wymarzony samochód. Syn długo go szukał i udało mu się go kupić za około 20 tys. zł – mówi pani Marta. – Ale długo się nim nie nacieszył.

Tuż po zakupie właściciel przyjechał do Polski, żeby zamontować w aucie instalację gazową. Zrobił to u znajomego w jednym z warsztatów w Chełmie. Dzień po odebraniu samochodu, gdy podjeżdżał z dziewczyną pod rodzinne mieszkanie, auto zaczęło się palić. Spod maski buchnął dym i płomienie.

– Całe szczęście, że to było 700 metrów od domu – mówi pani Marta. – Kiedy powoli podjeżdżali, szukając miejsca do zaparkowania. Nie mogę przestać myśleć, co by się stało, gdyby auto zaczęło się palić w trakcie ich powrotu do Norwegii, na przykład na obwodnicy Lublina, autostradzie, albo nie daj Boże na promie. Przecież to by się mogło skończyć tragedią.

Całe zdarzenie nagrał samochodowy rejestrator. Po tym jak pojawił się dym, dziewczyna kierująca autem zatrzymała się. Właściciel wyskoczył z samochodu i otworzył maskę. Widać było płomienie. – Nikt nie chciał podejść do samochodu, pomóc go gasić, bo była tam instalacja gazowa. Ludzie się bali i stali bezradnie – mówi pani Marta, która na miejscu zdarzenia pojawiła się przed policją.

Cała komora silnika uległa spaleniu. Podczas gaszenia kabina została całkowicie zalana. Samochód nie nadaje się do użytku ani odbudowy. – Dzwoniliśmy do kilku warsztatów, żeby o to zapytać, ale wszędzie nam odmówiono i ostrzegano, że auto nawet po remoncie będzie śmierdzieć spalenizną a zalana podczas gaszenia elektryka będzie szwankować – mówi pani Marta.

Rodzina wynajęła rzeczoznawcę w PZMot w Lublinie, który stwierdził, że do pożaru doszło w wyniku nieszczelności instalacji LPG. Ale właściciel warsztatu nie poczuwa się do winy. – Zaproponował nam 7 tysięcy złotych pod warunkiem zrzeczenia się dalszych roszczeń – mówi matka właściciela. – Samo auto było warte 20 tys. zł. Za instalację gazową syn zapłacił 3,5 tys. zł. Za rzeczoznawcę i lawetę zapłaciliśmy kolejne 2 tys. zł. Chciał się wykpić tanim kosztem.

Nam właściciel warsztatu tłumaczył, że nie da się stwierdzić czy do pożaru doszło z winy instalacji. – Rzeczoznawca, który jest wynajęty i opłacany przez rodzinę, nie jest dla mnie wiarygodny – mówi. – To powinien rozstrzygnąć sąd, który sam powoła biegłego. Nigdy nie zdarzył mi się podobny przypadek a od lat prowadzę autoryzowany warsztat i montuję instalacje zgodnie z przepisami. Poza tym to 25-letni samochód, więc wszystko mogło się wydarzyć.

– Nie zgadzam się z takim tłumaczeniem – mówi pani Marta. – Syn powierzył mu samochód i mógł to przypłacić życiem. Dlatego złożyłam zawiadomienie do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa. (bf)

News will be here