– Wchodzę z naczyniami do wspólnej kuchni. Podłoga lepi się od moczu, a w zlewie leżą ludzkie odchody… – opowiada kobieta z mieszkania przy Fabrycznej 4 w Chełmie. O tym miejscu przyjęło się mówić „wylęgarnia nurów”. Są tam lokatorzy, którzy piją, robią pod siebie i roznoszą niewyobrażalny smród. Gdy ostatnio jeden z nich zmarł, policjanci i prokurator brzydzili się przeprowadzać u niego czynności. Mieszkanie było pełne robactwa. Do tego wszystkiego dochodzą bezdomni, których – jak twierdzą mieszkańcy – zamiast do przytułków, wywozi się właśnie tam.
– Byłam ostatnio w Miejskim Ośrodku Pomocy Rodzinie w Chełmie. Gdy powiedziałam, że jestem z Fabrycznej 4, urzędniczka otworzyła okno i odsunęła się ode mnie. Proszę sobie wyobrazić, jak się wtedy poczułam. W tym miejscu straciliśmy godność, czujemy się jak podludzie – mówi łamiącym się głosem pani Agnieszka, która żyje w jednym z mieszkań socjalnych przy ul. Fabrycznej 4. Choć słowo mieszkanie to za dużo powiedziane. To tak naprawdę jeden pokój, który służy za przedpokój, pokój dzienny, kuchnię i sypialnię. Bez dostępu do bieżącej wody. Lokatorzy korzystają ze zlewów i łazienek na końcu korytarza.
Mimo to pani Agnieszka dba o to, aby na tych kilku metrach było jak w prawdziwym domu. W oknach wiszą firanki, są kwiatki, a na komodzie stoi zdjęcie ślubne. Jest czysto i schludnie.
– Przepraszam, że łóżko niepościelone, ale mąż dopiero co wrócił ze szpitala. Musi leżeć – informuje.
Robią pod siebie
W bloku przy ul. Fabrycznej 4 mieszka obecnie 44 lokatorów. Ludzie widzą ich przez pryzmat marginesu społecznego na wiecznej zapomodze. To błąd. Wielu z tych, którzy lokowani są w takich mieszkaniach, to osoby, które znalazły się na zakręcie życia. A dziś próbują się stamtąd wyrwać. Niestety, nie wszystkim się to udaje. Ale trzeba przyznać, że wśród tych kilkudziesięciu osób są i tacy, którzy przestali o siebie walczyć. Całymi dniami piją, a lokum, jakie otrzymali od miasta, doprowadzili do stanu, który ciężko sobie wyobrazić.
– Z mieszkań wynurzają się tylko wtedy, gdy skończy im się alkohol. Jak się dobrze zaopatrzą, potrafią nie wychodzić z pokoju przez kilka dni, nawet do łazienki. Robią pod siebie. Gdy są w lepszym stanie, potrzeby fizjologiczne załatwiają do wiadra, które stoi tam kilka dni. A potem jego zawartość potrafią wylać do wspólnego zlewu, w którym myjemy naczynia… – opowiadają zrozpaczeni mieszkańcy.
Tych kilka mieszkań to siedlisko brudu i robactwa. – Karaluchy, prusaki i wszy. To wszystko mamy tuż za ścianą. Ludzie z miasta brzydzą się wejść do naszego budynku, a my musimy tu żyć – mówi pani Agnieszka i opowiada sytuacje sprzed zaledwie dwóch tygodni.
– 4 kwietnia zjawiła się tu policja. Okazało się, że nie żyje jeden z sąsiadów. Pierwszy drzwi do jego pokoju otworzył technik policji, po czym wyleciał stamtąd jak z procy. Chwilę później zjawiła się pani prokurator i powiedziała, że nie ma mowy, aby tam weszła. Smród był nie do wytrzymania, a po całym pomieszczeniu skakały wszy. Po jakimś czasie ktoś tam wreszcie wszedł i zabrał ciało. Później PUM miał wysłać tam firmę, żeby odwszawiła mieszkanie. Pan, który zjawił się tam trzy dni później, sam przyznał, że odkaża mieszkanie najsłabszym środkiem, bo tam jest tyle wszy, że i tak się tego nie da zrobić skutecznie. Zostawił wszystkie meble, szmaty. Nawet odchodów nie sprzątnął. Popsikał, czymś i zamknął drzwi – opowiada mieszkanka budynku.
Wylęgarnia nurów
Kilku uciążliwych lokatorów to jednak dopiero początek problemów mieszkańców z Fabrycznej 4. Do tego dochodzą bezdomni, którzy koczują w piwnicy i nie sposób ich stamtąd wygonić.
– Bywa tak, że sami policjanci ich tutaj przywożą, gdy nie chcą ich śmierdzących ciągnąć na dołek. Nie reagowałam na to, ale gdy w tamtym roku w środku dnia przywieźli jednego bez ubrań i rzucili z tyłu budynku, to nie wytrzymałam. Zadzwoniłam na policję i powiedziałam, że tu przecież mieszkają dzieci i niech go zabierają spod naszych okien. Dyżurny mówił, że to niemożliwe, żeby policjanci przywieźli tam kogokolwiek, ale wysłał patrol. Za chwilę przyjechali ci sami, co go zostawili. Przyszli do mnie z pretensjami, że na nich donoszę – opowiada pani Agnieszka.
– Robi się gorąco i z tego smrodu już się tam nie da wytrzymać. A będzie jeszcze gorzej. Każde przejście korytarzem może skutkować złapaniem wszy. My już naprawdę nie mamy na to siły. Te robale śnią się nam w koszmarach. Tak się nie da żyć – wtóruje pani Jadwiga, inna mieszkanka.
Lokatorzy twierdzą, że wielokrotnie zgłaszali swoje problemy do Przedsiębiorstwa Usług Mieszkaniowych. – Rozmawialiśmy z zastępcą kierownika z ul. Wiejskiej, który powiedział nam prosto w oczy, że on ma Fabryczną gdzieś, tak samo jak i Urząd Miasta. I nikt nam nie będzie pomagał – słyszymy.
Wspomnianą sytuację i inne problemy mieszkańcy opisali w piśmie, które skierowali do Agaty Fisz, prezydent Chełma. Mają się z nią spotkać 8 maja.
„Robimy, co możemy”
Miasto przejęło budynek przy Fabrycznej jeszcze w latach 90. Wydało niemałe pieniądze na przystosowanie go na lokum dla osób eksmitowanych wyrokami sądowymi z mieszkań ChSM. Problemy miały zacząć pojawiać się od samego początku, gdy pojawili się lokatorzy.
– W założeniu powinni dbać o mieszkanie. Bałagan przypominający wysypisko śmieci i grzyb na ścianach to drobnostki. Trudno w to uwierzyć, ale nierzadko lokatorzy niszczą i kompletnie zapuszczają mieszkanie otrzymane od miasta. Wyrywają armaturę i instalacje, zrywają podłogi, wybijają okna, doprowadzając mieszkania do kompletnej ruiny – wylicza Marian Tywoniuk, prezes PUM. Twierdzi, że rozumie pozostałych, którym przyszło żyć w uciążliwym sąsiedztwie.
– Rozwiązanie nie jest jednak takie proste. Eksmisję takich osób można przeprowadzić tylko i wyłącznie na podstawie wyroku sądu – dodaje prezes. Odnosi się także do zarzutów przedstawianych przez mieszkańców: – Jeśli chodzi o odwszawienie wspomnianego mieszania, zostało one przeprowadzone przez profesjonalną firmę, w taki sposób, na jaki pozwoliły nam przepisy. W tym mieszkaniu zameldowana jest jeszcze jedna osoba, żona zmarłego mężczyzny. Nie przebywa tam od jakiegoś czasu, ale nie możemy wynieść stamtąd rzeczy bez jej zgody. Kolejna kwestia to wspomniane piwnice – my nie mamy tam dozoru. Do mnie nie dotarło, żeby ktoś tam przychodził, a tym bardziej jakoby policja przywoziła tam zatrzymanych. A jeżeli faktycznie ktoś tam nocuje, to niewykluczone, że to „koledzy” lokatorów. My nad tym nie panujemy. Mieszkańcy sami powinni takich rzeczy pilnować – odpowiada prezes.
Natomiast odnosząc się do komentarza, na jaki miał sobie pozwolić pracownik PUM w rozmowie z mieszkańcami, Tywoniuk twierdzi, że nie spodziewa się, aby takie sformułowania, jak „mamy gdzieś”, mogły paść. Zastępca kierownika twierdzi, że w życiu nie wyrażał się w taki sposób do petentów.
Z wydziału infrastruktury komunalnej Urzędu Miasta słyszymy, że roczne koszty utrzymania tego budynku wynoszą prawie 80 tys. zł. Do tego dochodzą jeszcze drobne remonty, na które miasta wydało 20 tys. zł w ciągu ostatnich trzech lat.
Odbijanie piłeczki
Mieszkańcy słysząc wypowiedzi prezesa PUM i urzędników z magistratu załamują ręce.
– Gdy chcemy przepędzić bezdomnych, dzwonimy na policję. Od nich słyszymy, że oni tu nic nie mogą zrobić, że trzeba kontaktować się z administratorami budynku. A oni nam z kolei odpowiadają, że mamy się tym zająć sami. To jest jakaś kpina. I to nie są żadni nasi koledzy. Od jakiegoś czasu przychodzi tu kobieta, zawszona koczuje w tej piwnicy. Nikt jej nie zna. Ostatnio zabrało ją stąd pogotowie, bo jej stan się pogorszył. W środę, 11 kwietnia, przywieźli ją tu z powrotem. Czy to jest normalne? – pyta pani Agnieszka. – A co do tłumaczenia odnośnie uciążliwych lokatorów, teksty „sprawa jest trudna” słyszymy od lat. Jeśli mieszkają tu ludzie, którzy od kilkunastu lat nie płacą rachunków i robią tu melinę, to dlaczego wreszcie ktoś się za nich nie weźmie?
Prezes Tywoniuk poinformował nas, że łączne zadłużenie w przypadku lokali z Fabrycznej wynosi 50 tys. zł. (mg)
Imiona lokatorów zostały zmienione