Targ powstał z popiołów

Jednak powodów do gorzkiego żalu jest jeszcze więcej. – Oburza mnie jeszcze to, że mówi się o nas, że my tu handlujemy papierosami.

Przecież każdy wie, gdzie się taki handel odbywa. To bardzo niesprawiedliwe – dodaje kobieta. Nie rozumie też, czemu służby oczyszczania miasta nie przyjechały na pogorzelisko. – Ja wiem, że plac jest prywatny, ale to się w mieście wydarzyło i każda pomoc by się przydała. Przecież nie byłoby tak, że my będziemy tylko patrzyli. To jest wszystko nasze, ale z pomocą byłoby nam lżej – dodaje.
Na targowisku przy Ruskiej mieszają się języki i narodowości. Wbrew pozorom sporo stoisk mają tu również sami Polacy. – Mówi się o nas „Rumuni”, ale to nieprawda. Tu jest bardzo dużo mieszanych małżeństw. Są i Polacy, są też Bułgarzy, którzy znają polski, posyłają w Lublinie dzieci do przedszkoli i szkół – wyjaśnia pani Sylwia. – Mój mąż jest Ormianinem, małżeństwem jesteśmy od 15 lat, mamy dwie córki. Najgorsze dla mnie jest to, że nasze dzieci bardzo to przeżywają. Pytają mnie: „Mamo, a czy ja mogę sobie kupić w szkole wodę? Czy mogę kupić drożdżówkę?” My, dorośli wiemy, że sobie poradzimy, a dzieci przeżywają – wyjaśnia pani Sylwia.

Harówa od świtu do nocy

Straty materialne w przypadku poszczególnych osób idą w dziesiątki tysięcy złotych. Oprócz towaru kupcy utracili też swoje miejsca pracy. Spłonęła większość stanowisk i drewnianych przybudówek. – Kontener, w którym mamy dżinsy, akurat ocalał. Ale drugi, w którym była bielizna, spalił się do zera. To mogło być warte około 60-70 tysięcy zł – szacuje pani Sylwia.
Handel na Ruskiej to ciężka praca. Na targowisku widać całe rodziny, stoiska obsługuje po kilka osób. – Po towar wyjeżdżamy w nocy, około północy, czyli jeden dzień w tygodniu rezygnujemy ze snu. Jedziemy do Wółki Kosowskiej, czasem do Łodzi i spędzamy tam pół dnia. Później, jak zjeżdżamy tutaj, to od razu pracujemy. Zamieniamy się z mężem obowiązkami. Stoimy tak do około 18. Mąż przychodzi tu na 7, ja zaprowadzam dzieci do szkoły i potem razem cały czas pracujemy tutaj – wyjaśnia pani Sylwia.
Pan Marek, Polak, handluje damskimi bluzkami od pięciu lat. Przed pożarem jego stanowisko zajmowało sześć metrów, we wtorek pracował nadal bez dachu nad głową. – Trochę z obawą patrzę w niebo, bo idą chmury, a namiot dopiero niedawno zamówiliśmy – wyjaśniał. – Miałem drewnianą wiatę, spaliło mi się towar na ponad 10 tysięcy złotych. Pomogła rodzina, miałem też swoje oszczędności, ale strata jest bolesna – dodał.

Odbudowują się samodzielnie

Na brak wymiernej pomocy ze strony miasta i województwa tuż po pożarze zwracał uwagę Andrzej Ziętek, dyrektor Euroconsultu, firmy, która dzierżawi plac targowy od podległej marszałkowi spółki Lubelskie Dworce. – Wciąż trwają przesłuchania, czekamy na opinię biegłego. Powtórzę: mamy swoje podejrzenia, ale nie chcemy ferować wyroku – mówi.
Spółka zorganizowała kupcom nowe stoiska – namiotowe, ale o sam towar i czystość musieli zadbać już samodzielnie. Dyrektor Ziętek potwierdza, że jest szansa na finansowe porozumienie z zarządcą.

News will be here