W niedzielę do kościoła, w piątek na rynek

– Panie, kiedyś to się handlowało! Dzisiaj interesu praktycznie nie ma. Stoimy tu z przyzwyczajenia, bo co innego robić? Czym się zająć? – na piątkowym rynku w Urszulinie, największym w regionie, takie głosy słychać praktycznie na każdym stoisku. Kiedyś można tu było kupić wszystko, łącznie z tzw. akcyzówką, a nawet bronią przywożoną ze wschodu. Dzisiaj wybór też jest przebogaty, ale królują ubrania i wszelkiej maści artykuły gospodarstwa domowego, choć jeśli ktoś chce, to i żywy drób nabędzie.

Panie, kiedyś to było!

W piątek jeszcze przed godziną 8 rano termometry wskazywały 0 stopni Celsjusza. Padał deszcz ze śniegiem, psa na zewnątrz by nie wygonił. Pewnie dlatego na rynku w Urszulinie było mniej ludzi niż zwykle. Dużo stanowisk zostało wolnych, ale to nie tylko wina pogody. – Młodzi nie kwapią się do przejmowania interesu, a starzy już nie dają rady – mówi pan Andrzej, który po rynkach i bazarkach całej Lubelszczyzny jeździ od ponad 25 lat. Na rozłożonej na ziemi plandece ma ułożone przeróżne sprzęty niezbędne w każdym gospodarstwie domowym: obok zapalarek do gazu leżą tarcze do cięcia metalu, kilka siekierek, jakieś bloczki, miotły, kalosze i mnóstwo tego typu drobiazgów. Twierdzi, że interes z roku na rok idzie coraz słabiej.

– Dzisiaj wszędzie te biedronki i magazyny w internecie. Klient jest wygodny. Po co ma dziś moknąć i marznąć na rynku, jak może sobie wszystko zamówić do domu nie wychodząc z łóżka? – macha ręką handlarz.

Jeszcze przed 10 – 15 laty rynek w Urszulinie był największym targowiskiem po wschodniej stronie Wisły. Każdego piątku odwiedzały go tysiące ludzi. Przyjeżdżali nie tylko z okolicznych miejscowości, ale nawet z Chełma czy Lublina, bo wybór towaru i ceny były tu najlepsze. – Kiedyś na handlu zarabiało się bardzo dobrze – opowiada mężczyzna sprzedający lampki, akumulatory do maszyn typu wkrętarki czy szlifierki i akcesoria do tych sprzętów.

– Dzisiaj jak widać. Klientów praktycznie nie ma. Sprzedających więcej jak kupującycyh. Ale póki ktoś przychodzi, będę tym się zajmował. Większość z nas jest rolnikami. Prowadzimy jakieś gospodarstwa, a na handlu dorabiamy. Tutaj mało kto ma firmę w ZUS-ie. Nie opłaca się – przyznaje i wskazuje głową na zachodnią część targowiska. – A ci tam, Romowie czy Bułgarzy, nie zawracają sobie głowy takimi głupstwami jak odprowadzanie podatków. Dlatego jest ich tak dużo, bo mogą konkurować z polskimi sprzedawcami cenowo. Tam to głównie rodzinny biznes.

Jak matka ma czterech synów, to może mają jedną działalność. To w najlepszym przypadku. Większość z nich stoi na lewo. Jak tu przyjeżdża skarbówka, to nagle okazuje się, że dziesięć i więcej stołów nie ma właściciela. Kontrola przechodzi, pojawiają się oni. Tak to działa, a ze względu na fakt, że to obcokrajowcy, to nawet jak ich na czymś złapią, to i tak nie da się tego wyegzekwować. Tak mała szara strefa – wyjaśnia nasz rozmówca.

Najtaniej u Romów

Idę w tamtą stronę. Gdy wyjmuję apartat, nagle wszyscy się odwracają, chowając twarze. – Nie możesz mi robić zdjęć! – krzyczy z daleka śniady mężczyzna z miękkim akcentem. W jego ślady idą kolejno wszyscy sprzedawcy. Nikt nie chce rozmawiać, każdy podejrzliwie patrzy i uważnie śledzi moje ruchy. Gdy skręcam w kolejną alejkę, życie za mną wraca do normy. – Maaajteczki po pięć, czaaapeczki po dziesięć! Kuuurteczki modne z kożuszkiem! Naaaaajtanieeeej! – nawołują śniadoskórzy handlarze zachęcając klientów do odwiedzenia swojego stanowiska. Mimo ziąbu i kłującego w twarze deszczu ze śniegiem, to właśnie ich stragany sa najliczniej oblegane. Panie w przeróżnym wieku przebierają wyłożone na długich stoły bluzki, spódnice, czapki, bieliznę, skarpetki i każdą inną część garderoby. Jedną z klientek pytam, co ja tu przyciąga. Stwierdza, że tu jest największy wybór. – Lubię robić zakupy u Bułgarów.

Mają towar dobrej jakości i lepsze ceny jak u Polaków – przyznaje i wraca do wertowania stosów ubrań. Targowisko w Urszulinie słynie z wielkiego wyboru firan. Prym w tej dziedzinie handlu również wiodą Romowie, ale między nimi stoi też kobieta, która przed laty przyjechała do Polski z Ukrainy i handlem zajmuje się bardzo długo. – Jest ciężko, ale można z tego jeszcze żyć – charakterystycznie zmiękcza spółgłoskę „c”, ale poza tym jej wschodni akcent jest niemal niezauważalny. – Wstaję każdego dnia wpół do czwartej. O wpół do piątej jestem już w drodze. Na rynek czy to tu, czy gdzie indziej przyjeżdżam przed godziną szóstą. Rozstawianie stoiska i wieszanie towaru zajmuje półtorej godziny. Rynek zaczyna się o siódmej, o 11 jest już po. Najgorzej jest w zimie i jak pada, bo człowiek marznie a klientów mało.

W upały też nie jest najlepiej, bo tu plac wysypany żużlem i strasznie się kurzy, a u mnie materiał na to strasznie wrażliwy – śmieje się pokazując na dziesiątki wieszaków, z ktorych zwisają najróżniejsze firany, w większości śnieżnobiałe. Metr towaru kosztuje u niej średnio 30 zł, czyli o wiele mniej niż w zwykłym sklepie stacjonarnym, ale ma też firany po 80 – 90 zł. – W zwykłych sklepach wybór jest bardzo skromny. Tutaj trzeba kilku godzin, by obejrzeć wszystkie „modele” i wzory, mam więc gwarancję, że sąsiadka podobnej firany raczej nie będzie miała – mówi pani Alicja, która firany kupuje tylko w Urszulinie i to od ponad 20 lat.

W niedzielę do kościoła, w piątek na rynek

Przechadzając się alejkami urszulińskiego targowiska z aparatem w ręku budzę małą sensację, ale nie wsród klientów, a u sprzedających. Romowie unikali mnie jak ognia. Próbowałem cichaczem zrobić zdjęcie jednemu z nich, który trzymając w obydwu rękach jakieś słabej jakości garnki, próbował je wcisnąć przeważnie starszym paniom, ale gdy tylko zbliżałem obiektyw do oka, odwracał się i zasłaniał twarz połą czarnej skórzanej kurtki. W końcu podeszło do mnie dwóch śniadych handlarzy próbując mnie zastraszyć. Nie wierzyli, że jestem dziennikarzem.

Byli przekonani, że robię im zdjęcia na zlecenie skarbówki albo innych służb. Na szczęście obeszło się bez incydentów, a mi udało się porozmawiać jeszcze z kilkoma sprzedawcami. Byli jednogłośni wieszcząc rychły upadek tego typu handlu. – Niech pan spojrzy – mówił jeden zataczając ręką szeroki łuk. – Mało kto z tych ludzi trzyma coś w ręku, a to oznacza, że oni nie przychodzą tutaj na zakupy. Siedzę w tej branży od młodości i swoje widziałem i wiem. Przed laty na rynek przychodziły całe rodziny. To na wsi czy w małych miasteczkach była tradycja. W niedzielę szło się do kościoła, a w piątek jak w Urszulinie na rynek. I nie ważne, czy była potrzeba coś kupić czy nie. Proszę spojrzeć dzisiaj.

Większość ludzi to osoby starsze, które przychodzą tu spotkać się ze znajomymi i porozmawiać, bo w domu nie mają do kogo się odezwać. W tych czasach pustoszeją kościoły i pustoszeją rynki. Jeszcze kilka lat i większość tego zniknie. Zostaną tylko badylarze – wskazuje ręką w stronę handlarzy drzewkami owocowymi i krzewami – i spożywka. Tacy jak my nie będą mieli racji bytu – kręci ze smutkiem głową. I pewnie ma rację, bo większość odwiedzających urszulińskie targowisko mieszkańców powiatu włodawskiego po zaliczeniu rundki po rynku odwiedza również tamtejszą Biedronkę. W piątek zaparkowanie samochodu pod marketem graniczy z cudem. Widać, że tradycja się zmienia. (bm)

News will be here