Wypadła ratownikom z noszy

Ciężko chora kobieta, do której wezwano pogotowie, wypadła ratownikom z noszy. I chociaż badanie nie wykazało, aby ucierpiała w wyniku tego zdarzenia, po kilku godzinach zmarła. – Mama była nieuleczalnie chora, ale mam pretensje do zachowania i tłumaczeń pogotowia po tym zajściu – żali się córka kobiety.

Do tego przykrego zdarzenia doszło 19 lutego. Rodzina wezwała pogotowie do 65-letniej Haliny G., mieszkanki Maziarni w gminie Żmudź. – Mama od dłuższego czasu chorowała na nowotwór, choroba była już bardzo zaawansowana. Karetka miała zabrać mamę na oddział paliatywny do chełmskiego szpitala – mówi pani Marzena, córka chorej.

Ratownicy chełmskiego pogotowia, którzy przyjechali do Maziarni, ułożyli panią Halinę na noszach. Gdy przenosili ją do samochodu, jeden z nich potknął się na betonowej kostce przed domem. Chociaż nosze były na kółkach, a pacjentka powinna być do nich przypięta, to spadła na ziemię. – Ratownicy tłumaczyli, że się potknęli, że kółko noszy zaczepiło o wystającą płytkę i dlatego mama wypadła – mówi pani Marzena.

Zanim pani Halina trafiła na odział paliatywny, na wszelki wypadek zrobiono jej badanie tomografem komputerowym. Prześwietlenie nie wykazało żadnych obrażeń po upadku. Niestety, kobieta jeszcze tej samej nocy zmarła. – Wiem, że upadek z noszy nie miał związku ze śmiercią mamy, bo choroba była już bardzo zaawansowana, ale mam pretensje do pogotowia o całe to zajście i późniejsze tłumaczenia – mówi pani Marzena.

Jej zdaniem, ratownicy nie zabezpieczyli dobrze mamy na noszach. Bo jeden z dwóch pasów miał być niezapięty. Kobieta skarżyła się też na sam transport samochodem. – Jechali 70-80 km/h przez Wólkę Leszczańską, Kumów, po tych dziurawych drogach – mówi.

A gdy poprosiła w pogotowiu o dokumenty z wyjazdu, to jej odmówiono. – Pani w pogotowiu powiedziała, że nie może mi ich wydać bez upoważnienia od mamy – mówi córka. – Ciekawe skąd miałam je dostać, skoro mama tego samego dnia zmarła.

Pani Marzena nie ma pretensji o sam wypadek, bo wie, że nie przyczynił się do śmierci jej mamy, ale bardzo ubolewa nad zachowaniem pracowników pogotowia i ich tłumaczeniem.

– Kiedy pierwszy raz dzwoniłam do pogotowia, to od kierowniczki usłyszałam, że mi współczuje, ale mama i tak miała chorobę rozsianą – mówi. – Ale czy to znaczy, że jak ktoś jest umierający, to można nim rzucać, traktować bez uczucia, wieźć jak worek ziemniaków?

– Tak jak przy wykonywaniu każdej pracy, także w pogotowiu może dojść do różnych sytuacji – tłumaczy Tomasz Kazimierczak, dyrektor Stacji Ratownictwa Medycznego w Chełmie. – Wypadek był niefortunny i przykry, ale nie doszło do niego umyślnie. Pracownicy napisali notatkę służbową z tego zajścia. Bardzo ubolewam, że do tego doszło. I jedyne, co możemy zrobić, to przeprosić rodzinę. bf

News will be here