Miał być interes, jest katastrofa

PKP wsadziło na chemiczną minę chełmskiego przedsiębiorcę. Sprzedało mu działkę z rzekomo pustymi zbiornikami po ropopochodnym lepiku. Ale śmierdząca i prawdopodobnie niebezpieczna substancja wypłynęła na powierzchnię, trując okolicę. PKP umywa ręce, a miejscy urzędnicy zamiast wspomóc swojego podatnika nakazali mu utylizację mazi. A ustawa o odpadach mówi, że powinien to zrobić ich „wytwórca”, czyli w tym przypadku PKP.


Prowadzenie działalności gospodarczej zawsze niesie ze sobą pewne ryzyko. Można je ograniczać, unikając robienia interesów z podejrzanymi ludźmi czy firmami. Ale kto by się spodziewał, że na minę, i to chemiczną, wsadzić może państwowa spółka? Tak jest w przypadku właściciela jednej z chełmskich firm. Przedsiębiorca kupił od PKP kilkunastoarową działkę przy ul. Towarowej w Chełmie. Gdy chciał uprzątnąć i wyrównać teren, płyty betonowe zapadły się, a spod ziemi wysączyła ropopochodna maź i zalała całą działkę.

– W lecie smród był nie do wytrzymania – mówi przedsiębiorca. – Maź nie chciała zastygnąć. Nawet teraz, kiedy temperatura powietrza spadła, to pod nogami nadal jest miękko. Lepik jest niebezpieczny. Gdy na działce usiadł gołąb, to już nie odleciał.

PKP nawet nie odpowiada

Przedsiębiorca złożył reklamację do PKP. Bo ani w ogłoszeniu o przetargu ani w akcie notarialnym nie ma informacji, że w podziemnych zbiornikach jest ropopochodna substancja. Zamiast tego jest wyraźny zapis, że na działce po dawnym magazynie są zbiorniki po lepiku wypełnione wodą. W czerwcu tego roku prawnicy przedsiębiorcy zgłosili wadę do PKP, dołączając do niej dokumentację fotograficzną i zaproszenie do oględzin nieruchomości oraz prośbę o „współdziałanie w rozwiązaniu zaistniałego problemu”. Niestety, PKP do dzisiaj nawet nie raczyło odpowiedzieć na pismo. Dlaczego tego nie zrobiło i czy sprawdzało zbiorniki przed sprzedażą, też nie wiemy, bo nadal nie dostaliśmy odpowiedzi na przesłane pytania.

Urzędnicy dobiją podatnika

Jeszcze dziwniejsze jest postępowanie miejskich urzędników. Zanim sprawa trafiła do nich, odbiła się od Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska. WIOŚ badał sprawę pod kątem wystąpienia katastrofy ekologicznej, ale z pisma, które wysłał do miasta można wywnioskować, że nie bardzo jest chętny zajmować stanowiska w tej sprawie. – To, że ta sprawa to zgniłe jajo, widać po przerzucaniu się, kto powinien się nią zajmować. Trwało to pół roku – mówi prawnik przedsiębiorcy. – Najpierw ochrona środowiska z Chełma, potem dokumenty trafiły do komórki wyższej do Lublina. A w końcu do Urzędu Miasta w Chełmie.

I to właśnie decyzja miejskich urzędników wprawiła prawników przedsiębiorcy w osłupienie. Urzędnicy uznali, że lepik to odpad i decyzją administracyjną nakazali jego usunięcie.

– Urząd poszedł po najmniejszej linii oporu, nie zagłębiając się w temat i nie zdając sobie sprawy, jakie konsekwencje poniesie ich własny podatnik – mówi prawnik.

Zutylizowanie odpadu, według ustawowych procedur, to koszt wielokrotnie przewyższający wartość działki.

– W województwie lubelskim nie znalazłem nawet firmy, która by się podjęła wykonania ekspertyzy w tej sprawie, nie mówiąc o samej utylizacji – mówi biznesmen. – Są takie firmy na Śląsku. Koszty mogą iść w setki tysięcy złotych. To nie do udźwignięcia dla nas.

Niech sprząta, kto nabałaganił

Decyzja urzędu jest niezrozumiała dla prawników, bo Ustawa o odpadach mówi, że to wytwórca odpadów, a więc PKP, powinno je usunąć. Dopiero, gdy wytwórca nie jest znany, ten obowiązek spada na posiadacza nieruchomości. Dlaczego zatem miasto, mając oświadczenie nabywcy działki o tym, od kogo ją kupił i mając wgląd do dokumentów, aktu notarialnego i zgłoszenia wady, nie nałożyło decyzji nakazującej usunięcie odpadów na PKP?

Urzędnicy zdają się iść w zaparte. Przekonują, że w związku z pismem WIOŚ, które przeprowadziło kontrolę na działce, nałożyli decyzję „nakazującą usunięcie z terenu działki (…) substancji ropopochodnej-lepiku na podstawie art. 26 ust. 1 ustawy o odpadach. Powyższy przepis wskazuje, że posiadacz odpadów jest obowiązany do niezwłocznego usunięcia odpadów z miejsca nieprzeznaczonego do ich składowania lub magazynowania”. I sami przytaczają zapis ustawy, który mówi, że przez „posiadacza odpadów zgodnie z definicją zawartą w art. 3 ust 1 pkt 19, rozumie się wytwórcę odpadów lub osobę fizyczną, osobę prawną oraz jednostkę organizacyjną nieposiadającą osobowości prawnej będącej w posiadaniu odpadów; domniemywa się, że władający powierzchnią ziemi jest posiadaczem odpadów znajdujących się na nieruchomości, w związku z czym wydano decyzję odmowną” – czytamy w odpowiedzi na nasze pytania.

Skoro wytwórca odpadów jest znany, albo co najmniej bardzo łatwy do ustalenia, dlaczego urzędnicy chcą zniszczyć bogu ducha winnego przedsiębiorcę? Dlaczego to jego chcą obarczyć horrendalnymi kosztami utylizacji, których ogromna spółka, jaką jest PKP, nawet nie odczuje?

Urząd tłumaczy się za PKP

Co ciekawe, miejscy urzędnicy idą jeszcze dalej występując niejako w imieniu PKP. Przywodzą zapis z aktu notarialnego, który mówi, że „PKP S. A. nie będzie ponosiła odpowiedzialności za ewentualne szkody spowodowane koniecznością usunięcia z przedmiotowej działki zanieczyszczeń lub skażeń, oraz nabywca zrzeka się dochodzenia w przyszłości wszelkich roszczeń z tego tytułu”. Ale zapisu o tym, że PKP zapewnia, że betonowe zbiorniki miały być wypełnione wodą, już nie zauważyli?

Od decyzji miasta przedsiębiorca odwołał się do Samorządowego Kolegium Odwoławczego.

– Uważamy, że urzędnicy zaniedbali swoje obowiązki i nie ustalili faktycznego stanu sprawy, łamiąc przy tym szereg zasad postępowania administracyjnego – mówi prawnik biznesmena.

W ostateczności przedsiębiorca może jeszcze skorzystać z prawa odstąpienia od umowy. Oczywiście nie jest to prosta procedura. A w sytuacji, gdy ekologiczna bomba wybuchła, PKP zrobi wszystko by do niej nie doszło. Bez sądu się nie obejdzie. (bf)

News will be here