W teatrze wszystko jest możliwe

Taka opinia kończy „Sztukę intonacji” – spektakl zanurzony w historii teatru, pierwszy, jaki zobaczyliśmy na lubelskim festiwalu. W drugim, w „Oficerkach”, dowiadujemy się, że nie ma leku na traumę przemocy w Policji. Trzecim był „Byk” Twardocha, który pokazał, jak Ślązak może mieć problem z sobą samym i z Polską.


„Sztuka intonacji” Teatru Dramatycznego z Warszawy daje analityczne, drobiazgowe spojrzenie na historię teatru w XX wieku. Zresztą nie tylko polskiego, gdyż w tle mamy tu postaci radzieckich tuzów sceny – w wyimaginowanej interakcji z polskimi reformatorami teatru. A spektakl Tadeusza Słobodzianka jest raczej dla koneserów, teatrologów.

Lata 50-60 ub. wieku w sferze Melpomeny były pożywką dla teraźniejszości. Na scenę wchodzą: Jerzy Grotowski, Tadeusz Kantor i Ludwik Flaszen – wielcy kreatorzy teatru, wizjonerzy, twórcy o dorobku docenianym w świecie. Bynajmniej charaktery nie kryształowe. Jak Grotowski, główna postać sztuki (w tej roli znakomity Łukasz Lewandowski), bo to początkowo cwaniaczek bez nadziei na późniejsze dokonania aktorskie i reżyserskie. Albo wielki Kantor (wyolbrzymił go Modest Ruciński) zapatrzony w siebie megaloman, o cechach przerostu formy nad treścią.

Tu Słobodzianek dowodzi, że swój teatr tworzyli z pasją – choć scena Kantora swój oryginalny, nowatorski kształt zawdzięcza temu, że twórca był malarzem. Podobnie i teatr Laboratorium nie powstałby, gdyby nie ambicja, parcie do kariery człowieka, który początkowo był aktorem i reżyserem bardzo przeciętnym. Trzeci gigant to Flaszen (Sławomir Grzymkowski) – uznany krytyk, potem współtwórca doktryny scenicznej Laboratorium. Sztuka Słobodzianka stawia pytania: Gdzie są granice teatru? Czy eksperymenty Kantora i Grotowskiego to jeszcze teatr? Jakie jest miejsce słowa w teatrze? I stąd owe dopominanie się autora o sztukę intonacji – trwały ślad w historii polskiego teatru.

A po stronie rosyjskiej

…w tle mamy ukazanych takich twórców teatru jak Konstantin Stanisławskij, jak Wachtangow, Meyerhold. Łącznikiem między nimi jest aktor Jurij Zawadski (tu mistrzowski Adam Ferency) z tytułem „Ludowego Artysty ZSRR” – bohater na odcinku sztuki odznaczony kilogramami medali. Tenże autorytet przyjmuje Grotowskiego w Moskwie, gdzie przy polskiej żubrówce trwa nocna dyskusja o sensie i zadaniach teatru. Mistrz jest światowy – pił wódkę z Picassem, Brechtem, rozmawiał z Sartre’em. Ledwo więc toleruje Jerzego – praktykującego w Moskwie ‘polaczka’, podrwiwa z jego ambicji. Łączy ich jednak idea: Gdyby tak odrzucić w teatrze wszystko co nie jest niezbędne dla sztuki, pozostanie w nim aktor i widz.

Ma to wpływ na budowany w tymże czasie teatr Grotowskiego w Polsce. Tutaj toczy zaciekły spór z Kantorem, co oddaje brawurowy dialog obu aktorów w II akcie, o teatr. A ten w przypadku każdego z nich był eksperymentalny inaczej. Pomińmy już opinie, że ich awangardowe dzieła z czasem uznawano nawet za zwykłą hochsztaplerkę. Tymczasem Zawadski jest admiratorem teatru klasycznego, z jego sztuką słowa. Mistrz mówi powoli, z namysłem. Wyłuszcza Grotowskiemu koncepcję tytułowej „sztuki intonacji”, wskazuje na piedestał aktora posługującego się słowem. I pointuje spektakl gnomą: „Wolni możemy być tylko w teatrze”. To sztuka dla koneserów. Nawet, gdy ktoś nim nie jest, a spędził blisko 4 godziny na owym przedstawieniu, to i tak doceni erudycję płynącą ze scenariusza, zachwyci się wirtuozerią niezwykle zaangażowanego aktorstwa.

Klimaty schizofrenii

Przywiózł je spektakl „Oficerki. O Policji. Fantazja oparta na faktach” w reżyserii Anny Smolar Teatru Polskiego z Bydgoszczy. Ten przydługi tytuł mówi sporo o sztuce według prozy Agaty Sikory. Premiera była wiosną br.

Sam początek przedstawienia daje karykaturalny obraz rodziny, w której starsza już policjantka, u kresu swej służby popada w stupor. Jej niezwykle neurotyczny syn próbuje odnaleźć w matce normalność po traumie, która nastąpiła wskutek jej interwencji z udziałem broni. Kryzys psychiczny zamyka usta kobiecie na długo, a tu zbliża się policyjna gala, w której ma odebrać jakieś odznaczenie, wygłosić przemowę. Syn chce wydobyć matkę z amoku, bezskutecznie. W „reanimacji” kobiety do służby bierze udział „pies” – jak policyjny tak domowy, bo symbolizujący tu męża policjantki. W mega surrealistycznej roli aktor wykonuje na scenie wszystkie psie czynności… Skąd ta metafora męża-policjanta w postaci psiego pupila? Po to, by uwiarygodnić mega kryzys psychiczny kobiety w jej korporacji.

Pojawiają się inne poszkodowane oficerki. Może aż tak służby nie odchorowały, lecz daleko im, by wracać do zawodu. Kolejne policjantki obnażają swe schizy przed branżowym psychologiem. Tu spora część fabuły dociera do widza jako relacje, sceny z pogmatwanego życia funkcjonariuszek. Jedna z nich cierpi bodaj na schizofrenię, gdy mówi że jest… pistoletem, a spazmatyczna pantomimika kobiety opisuje sposób używania tej „broni”.

Psycholog wkrótce sam już wymaga interwencji kryzysowej, bo nie nadąża za dysfunkcjami funkcjonariuszek zgłaszających się do terapii. W niedoli towarzyszą mu inni mundurowi – ofiary tej służby. Jeden to przewlekły pacjent paranoidalny wszędy widzący zmasakrowane zwłoki. Inny to ów „policyjny” pies domowy. Tylko jak tu diagnozować symbole?

Scenariusz sztuki nie znajduje rozwiązań naprawczych systemu, za to podsuwa środki sceniczne o cechach improwizacji. To rytualne tańce: indywidualne lub zbiorowe najpierw policjantek, później też męska choreografia siły – w rytm transowej muzyki. Czy to swoista terapia tej opresyjnej formacji? Ośmioro aktorów w granych przez siebie rolach z pewnością dobrze się bawi – również poprzez „odjechane” miejscami dialogi. Gorzej mogło być z widownią spektaklu.

„Co autor miał na myśli?”

Scenariusz daje zderzenie polskich stereotypów i wyobrażeń o policji z opowieściami funkcjonariuszek. Autorki sztuki przyglądają się „umowie społecznej”, na jakiej opiera się praca policji. Dowodzą, że w ramach tego układu poruszamy się wszyscy. Tylko jaką korzyść mają z tej umowy obywatele? Bo motto polskiej policji brzmi: „pomagamy i chronimy”. Ciekawe, na ile jesteśmy w stanie jako społeczeństwo w to wierzyć – od trzech lat zaufanie do tej służby w badaniach socjologów systematycznie spada.

Sztuce tej trzeba przypisać pewne okoliczności. To jesień 2020 roku, gdy na ulicach trwają kolejne demonstracje Strajku Kobiet sprzeciwiające się zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. Ścierają się wówczas dwie strony tejże „umowy”. Jedna protestuje przeciw odbieraniu kobietom prawa do własnych ciał, do decyzji o swym życiu i zdrowiu. Naprzeciw nich stoją inne młode kobiety – te w mundurach. Patrzą sobie w oczy i zastanawiają się: O co tym drugim chodzi, co one teraz myślą? – Czy chcą tych samych praw co my, wykrzykujące hasła w imieniu wszystkich pań, także tych umundurowanych? Może pragną krzyczeć wraz z nami, lecz nie robią tego w imię służby, którą podjęły? – analizują twórczynie spektaklu.

Rozterki kobiet

Wiele manifestujących, zamkniętych w policyjnym kotle kobiet przeżywa wtedy przedziwne rozdwojenie jaźni. Podobnie jak i policjantki. Już sam mundur, który nakładają sprawia, że zwykłe, realne, zmęczone codziennością kobiety stają się synonimem państwowego monopolu przemocy. Działają w świecie zdominowanym przez mężczyzn, więc próbują im dorównać. Wiedzą, jak ważne jest egzekwowanie prawa, stawianie granic i panowanie nad emocjami. Muszą radzić sobie z nimi, nie bacząc na agresję tych, których mają chronić: w dzień czy noc, niezależnie od pogody i nastroju, dbać o porządek.

Policjantki to trudny obszar feministycznej debaty publicznej. Działają na pograniczu demokracji i patriarchatu, mając w głowie dylemat: po której stronie społecznego sporu stawać. I po prostu wybierają… stabilną pracę.

Co w końcu jest desygnatem nazwy policjantka? Bezpieczeństwo czy przemoc? Porządek czy władza? Refleksja czy rozkaz? Strażniczka sprawiedliwości, systemowego zła i opresji państwa, a może zdrajczyni kobiecych interesów? Czyżby ofiara seksizmu i wykluczenia? Na te pytania próbują odpowiedzieć autorki sztuki. Ale to temat-rzeka. Bo obywatele nie mając dojścia do establishmentu, protestując, kanalizują społeczną wrogość na mundurowych. A teatr analizuje płynące z tego traumy. – Też mi temat…? – zaświtało w niejednej głowie. Czas poświęcony dla spektaklu nie jest stracony, choć użycie w nim niektórych środków wyrazu nie wychodzi na tyle dobrze, czytelnie, by uznać tę sztukę za manifest w podjętej konfrontacji: Polki versus policjantki.

Skandalista ze Śląska

Najnowsze, tegoroczne dzieło Szczepana Twardocha „Byk” przeniesione na scenę prowokuje publiczność, budzi emocje, skłania do refleksji. To okazja dla Roberta Talarczyka z Teatru Studio w Katowicach do rozliczeń z tzw. śląskim dziedzictwem. Dla jednych widzów to atrakcyjna opowieść o silnym człowieku: mięsista, barwna i wartka. Dla innych studium psychologiczne, wiwisekcja brutalna, trudna do zniesienia.

Oglądamy monodram, w którym bohater „cięgiem godo” do swego dziadka leżącego jak „warzywo” w śląskim mieszkaniu… Symbolizuje to specjalistyczne łóżko, w stronę którego zwraca się tytułowy „Byk”.

– Opa, śpicie? Bo gdybych ty się dowiedzioł, co jo nabroił, to by była haja! – żali sie Robert Mamoch. To miejscowy „celebryta”, człowiek o wysokiej pozycji społecznej w kulturze – choć de facto prosty, darwinistyczny osobnik. Utajony ćpun i alkoholik relacjonuje tu swą przygodę: oto do mediów trafiły filmiki z jego rozrywkowych wyczynów. Ta-dam! Festiwal agresji i bluzgów rozpoczęty…

Po butelce Jack Daniels i dwóch kreskach kokainy Byk jest coraz bardziej wylewny i wulgarny. Wybebesza tu cały swój życiorys, zachwyty i zgrzyty, „trasy imprez”, zapite, zaćpane, zaje… noce! Ledwo żywy Opa już nie słyszy tylko charczy z offu , a więc okazja do dalszych „torsji” Byka. Jego telefon stale dzwoni, lecz nie są to miłe rozmowy. Skandal obyczajowy sprawia, że wszyscy go opuszczają: doradcy, była żona Ola, syn Stasio, bieżąca kochanka. On jednak woła: – Jestem jak bunkier, nie ukruszysz! I bawi się rewolwerem odkrytym w dziadkowej szufladzie. Lecz przychodzą refleksje. Mamy tu stand-up Mamocha, rodzaj dygresji, która ustawia go frontem do bieżących spraw w kraju nad Wisłą, choć z Katowic do Polski czasem mu daleko. Bo Twardoch nie byłby sobą, gdyby nie włożył swego bohatera w tygiel obyczajowy Śląska, między kulturę słowiańską i germańską, kazał wyrzucić z siebie sterty obciążeń z tego tytułu, reagować na mity. Zatęchłym bigosem przekleństw Byk wyrzygał się więc na wszystko, co historyczne – łącznie z dziadkiem. Pojechał ostro po Polokach, dostało się elitom i artystycznej „warszawce”. Miejscami niesmacznie.

Bo de facto Mamoch jest chamskim śląskim skandalistą. Z opresji obiecuje wyciągnąć go Marek, kumpel z imprez, lecz Roberta wcale to nie cieszy. Pozostaje ze swym poczuciem winy i… rewolwerem na stole. Coś pcha go w stronę autodestrukcji. Byk okazuje się kimś bardzo słabym, ucieka od samego siebie. Blackout. Aplauz publiczności.

Marek Rybołowicz

News will be here